Grossglockner Ultra-Trail 110 – taki piękny DNF

Grossglockner Ultra-Trail 110 (GGUT) to górski bieg ultra w Alpach austriackich. Trasa ma długość 110 km i ponad 6500 metrów przewyższenia. Trasa przebiega szlakiem „Glocknerrunde” dookoła najwyższego szczytu Austrii czyli Großglockner (3,798 m). Start i meta to Kaprun, zaś szlak prowadzi przez park narodowy Hohe Tauern dwa razy w poprzek Alp. Najtrudniejszą częścią są podejścia na wysokie przełęcze – Kapruner Törl (2.639 m), Kalser Tauern (2.518 m), Stockerscharte (2.465 m) i Untere Pfandlscharte (2.663 m). Profil trasy widać na rysunku poniżej. Jak widać podczas biegu sporo czasu spędza się na wysokości 1500 mnpm i wyżej.

W 2020 roku zostałem wylosowany na UTMB Mont-Blanc. Ze względu na pandemię COVID-19 zawody zostały odwołane, a ja dostałem szansę na start bez losowania w kolejnych trzech latach. Mając taką możliwość zaplanowałem start w UTMB Mont-Blanc na 2023 rok wybierając inne starty w poprzedzających latach jako starty przygotowawcze – Lavaredo Ultra Trail 120 w 2021 roku oraz Grossglockner Ultra-Trail 110 w 2022 roku. I to właśnie ten ostatni bieg na dystansie 110km i przewyższeniami ponad 6500 metrów miał być ostatecznym testem mojej gotowości przed docelowym startem.

Zapisuję się na zawody w styczniu. Dziwi mnie trochę mała liczba zawodników na liście startowej – na LUT z powodu nadmiaru chętnych odbywało się losowanie – tutaj limit miejsc w dniu startu nie był wyczerpany nawet w połowie. W 2019 bieg przebiegał w przeciwnym kierunku i ukończyło go 60 na 363 startujących, gdyż zawody zostały przerwane ze względu na pogodę. W 2020 bieg odwołano w całości ze względu na pandemię, zaś w 2021 bieg na dystansie 110km nie odbył się, najdłuższy dystans to 80km. Gdybym tylko przeczytał te statystyki przed startem :)

Przyjeżdżam do Austrii tydzień wcześniej i urlopowo zwiedzam okolicę wędrując po pięknych szlakach i aklimatyzując się głównie w okolicach Bruck i Kaprun. Nie trenuję już. Z pewnym niepokojem obserwuję nieprzewidywalność pogody – prognozy miały dosyć niską sprawdzalność w porównaniu z nizinami. Niepokój rośnie gdy zbliża się dzień startu, gdyż zapowiadane są ciągłe opady deszcze przez pierwsze 9 godzin biegu, przy czym popada także 6 godzin przed startem. Będzie bardzo mokro. Trochę liczę na opóźnienie godziny startu przez organizatorów, jednak ostatecznie w komunikacie startowym zostajemy poinformowani, że wszystko odbędzie się zgodnie z planem.

Kaprun (0 km/0m), 22:00

Przed 22:00 ustawiamy się na starcie w centrum Kaprun. Trochę kropi deszcz, ale na tej wysokości (750 mnpm) to nie przeszkadza jakoś bardzo. Czuć fajną atmosferę. Ja się tam trochę obawiam.

Pierwszy odcinek to asfalt przez Kaprun, więc wszyscy biegną jakby się paliło. Asfalt płynnie przechodzi w szeroki szlak biegnący w stronę zapory. Lecimy razem z Oleksandrem i sobie rozmawiamy. Po drodze najpierw ściągamy kurtki, ale gdy deszcz się nasila ubieramy je z powrotem. Powoli zaczyna się właściwy teren czyli kamienisto-błotnisty szlak. Szlak ten przebiega obok asfaltowej drogi czasami ją przecinając. Zewsząd dobiega szum wody, jakkolwiek nic nie widać oprócz przepaści po lewej stronie. Co chwilę przechodzimy przez małe strumienie i wchodzimy w kałuże. Robi się coraz zimniej. W pewnym momencie zegarek zaprotestował, że schodzę ze szlaku – okazuje się, że organizator nieco wydłużył pierwszy odcinek aby prawdopodobnie ominąć rozlane strumienie, przez co jest nawet chwila biegu po asfalcie i przebieganie kilkoma tunelami drogowymi.

Mooserboden (17 km/1340m) 0:55

Przybiegam do punktu kontrolnego Mooserboden. Jest dosyć zimno a ja jestem nieco zaskoczony, że nie wchodzimy do budynku – punkt jest zorganizowany w namiocie obok restauracji, i to niezbyt dużym. W środku jest chłodno i parno więc nie ma szans na ogrzanie się, trzeba szybko ruszać dalej. Podobnie jak pozostali zawodnicy ubieram na siebie wszystko co mam w plecaku – całe nieprzemakalne wyposażenie obowiązkowe i wszystko co mogę włożyć pod spód. Nie jest komfortowo, bo już jestem trochę mokry, ale bez dodatkowego ubrania nie ma szans na kontynuację zawodów. Niestety nie zabezpieczyłem rękawiczek i są całkowicie mokre. Uzupełniam płyny, zjadam kilka paluszków, zatykam się suchym serem i lecę dalej – bo tutaj nie ma jakiegoś wielkiego wyboru jedzenia, tylko przekąski. Przebiegam przez tamę i wkraczam na ścieżkę trawersującą brzeg zapory wyżej lub niżej. Teraz zaczyna się ciekawy odcinek – co chwilę musimy przekroczyć jakiś strumień czy inny dopływ do zbiornika zapory. Te strumienie są różnej wielkości – od wąskich nitek o szerokości buta do szerokich na 4 metry potoków z rwącą wodą. Na kilku z nich są mostki (czasami zerwane) lub inne ułatwienia, jakkolwiek większość trzeba przejść wchodząc do wody do kostek lub wyżej. Nie jest to takie proste, bo o ile pierwszy krok można zrobić to jest problem z kolejnymi, bo woda w niektórych strumieniach jest tak głęboka i rwąca. Kije nieco pomagają wybadać dno. Nie da się po prostu przeskoczyć, bo strumienie są dosyć szerokie i w świetle czołówki nie widać dokładnie układu kamieni po drugiej stronie. Przy strumieniach robią się korki – niektórzy zawodnicy boją się przejść i wahają się długo wybierając miejsce zatrzymując pozostałych. Do czasu aż znajduje się ktoś odważny i wybiera jakąś opcję drogi, którą podejmują kolejni zawodnicy. I tak mija czas – chwila płaskiego i potem strumień. I znowu, i znowu. Kończy się jezioro Mooserboden i ruszamy w stronę przełęczy Kapruner Torl. Myślałem, że skończyło się też przechodzenie przez strumienie, ale nie – one dalej się ciągną – ponieważ teraz przechodzimy przez główne dopływy, które składają się na rzekę Kapruner Ache. Na jednym z nich większy korek – jedna z dziewczyn, ciągle ubrana w krótkie spodenki, boi się przejść. Za nią sznurek 10 zawodników. Przepuszcza przed sobą jedną osobę, która przechodzi pokazując drogę. Dziewczyna próbuje iść za nią – ustawia kijki, odbija się i niestety uślizguje się na kamieniu i w całości wpada do strumienia. Zawodnicy na brzegu rzucają się na pomoc i pomagają wyjść na brzeg. A temperatura to około 8 stopni, pada deszcz i wieje. Zastanawiam się jak ona dotrwa do końca, bo wyglądało to nieciekawie. Na szczęście było to jedno z ostatnich przejść przez strumień, teraz będzie tylko zimno, błoto i deszcz. Zaczynają się wielkie kamerdolce po których zrobione jest podejście na Kapruner Torl (tutaj można zobaczyć za dnia). Część biegaczy tutaj zwalnia ostrożnie stawiając kroki, ja zaś przyśpieszam bo zaczynam się wychładzać. Wchodzę na przełęcz, mijam ratownika i jestem wyżej niż Rysy czyli na 2639 mnpm. Po ciemku mylę szlak i prawie schodzę jakąś dziwną ścieżką poza szlakiem. Po konsultacji z następnym zawodnikiem wracam na właściwy szlak. Trasa to taki typowy zbieg tatrzański – trochę biegowego szlaku a za chwilę jakieś kamienie do przeskoczenia, zakręty i ujeżdżające od czasu do czasu piargi – czyli technicznie. Robi się zimno, a niżej także bardzo błotniście, trasa teraz to taka mokra łąka z kamieniami. Wywracam się raz czy dwa na krzywych kamieniach, wpadam w błoto i mokrą trawę, jakkolwiek bardziej mokry już nie mogę być. W pewnym momencie znowu nagle zegarek zasygnalizował zejście z trasy, a że zostałem chwilowo sam i nie widzę czołówek innych zawodników więc szukam chorągiewek oznaczeń, które na szczęście znajduję. Znowu organizator zmienił nieco przebieg trasy, prawdopodobnie ze względu na warunki. Wychodzę na kolejną górę i jestem w Berghotel Rudolfshütte, drugim punkcie kontrolnym.

Berghotel Rudolfshütte (31,2 km/2364m) 4:45

Jest 4:45 nad ranem, jestem tutaj jakieś 100 minut później niż planowałem. Tym razem jest to wnętrze budynku – sporego schroniska. Jestem kompletnie mokry pod nieprzemakalnymi ciuchami, jest mi zimno. Zastanawiam się, czy jest taka siła, która sprawi, że wrócę na trasę. W środku uzupełniam wodę i jem wszystko co jest dostępne do jedzenia. I zastanawiam się czy wychodzić na dalszy bieg – po prostu się boję czy to przetrwam. Przy termosie z herbatą spotykam Oleksandra i postanawiamy przebiec resztę nocnego etapu razem. W schronisku widzimy mnóstwo wychłodzonych i trzęsących się z zimna zawodników. Część próbuje wysuszyć ciuchy rozbierając się do bielizny i wieszając rzeczy na meblach, część ubiera się jeszcze grubiej, część siedzi zrezygnowana trzęsąc się jak w febrze otulona folią NRC. Podpatrujemy patent jednego z zawodników – prosimy ratowniczkę o owinięcie nam tułowia i głowy folią NRC. Tak okutani wychodzimy na zewnątrz, dostajemy w twarz zimnem więc od razu biegniemy chwilę aby się rozgrzać pomimo tego, że od razu czujemy na sobie padający poziomo deszcz. Uff, jakoś udało się wyjść z punktu, nie wracamy do schroniska. Napieramy na kolejną przełęcz czyli Kalser Tauern (2 515 mnpm). Po drodze z prawej podobno było jezioro WeissSee, ale ja tam nic nie widziałem oprócz mgły i zacinającego deszczu. Im wyżej tym bardziej wieje. Liczę na to, że po przekroczeniu przełęczy pogoda trochę się uspokoi. Ale nic z tego, za przełęczą wieje i pada jeszcze bardziej. Tutaj tak właściwie zaczyna się zbieg do Kals, 16 kilometrów trasy ciągle w dół. Folia NRC działa całkiem dobrze, nie jest jakoś tragicznie zimno, poza tym świta więc zaczyna robić się jasno. Widać też, że w dole jest jakby mniej chmur i być może nawet nie pada. Po godzinie obrywania wiatrem w twarz w Dorfertal, skakania po kamieniach i brodzenia w wodzie zaczyna się szutrowa droga. Oleksandr ruszył swoim tempem i zostaję teraz sam. Docieram do punktu Kalser Taurenhaus (7:06) umiejscowionego w namiocie, w którym jest dostępna tylko ciepła i zimna woda i paluszki. Biorę ciepłą wodę :). Stąd wypadałoby już biec cały czas, bo trasa prowadzi malowniczą doliną wzdłuż potężnego strumienia prawie ciągle w dół. Jednak nie do końca mam na to siłę, bardzo dużo kosztowała mnie wcześniejsza walka z terenem i pogodą. Do Kals docieram jakieś 2,5 godziny później niż planowałem, tutaj już nie pada deszcz.

Kals (49,3 km/2730m) 8:25

Nie mam siły, a to dopiero 48 kilometr trasy wg mapy biegu. Dlatego decyduję się na dłuższą regenerację. Przebieram się w komplet suchych ubrań, jem makaron dostarczony przez organizatorów oraz to co sobie przygotowałem na przepaku, a niestety przygotowałem za mało. Dodatkowo wychodzi jeszcze jedno grube niedopatrzenie – spiesząc się na start zapominam zabrać żele na przepak. Mam tylko ostatnie dwa, które zostały mi z pierwszego etapu. Zabieram orzechy i czekoladę. Tak szczerze to mam ochotę już zejść bo z ekstrapolacji mojego tempa wynika, że kolejne 62 km zajmą bardzo dużo czasu, ale jest dopiero godzina 9 rano a i pogoda się poprawiła, więc próbuję iść dalej. Po 35 minutach odpoczynku opuszczam Kals i napieram do góry, tym razem najwyższy punkt ma 2253 mnpm. Rozpogadza się, jakkolwiek wiem, że deszcz powróci. W końcu odważam się wyciągnąć aparat zza pazuchy i zrobić pierwsze zdjęcie.

Zbiegam do Lukerhaus (punkt odcięcia czasowego bez punktu żywieniowego) i zaczynam podejście pod Berger Torl (2651 mnpm). Na podejściu trochę kropi, a ja czuję, że jestem wypompowany. Z trudem krok za krokiem napieram do góry i tak docieram z kilkoma przerwami do schroniska Glorerhutte (2651 mnpm).

Glorerhutte (62,6km +4420m) 13:04

Docieram do schroniska Glorerhutte i gdybym nawet chciał tutaj zejść z trasy to stąd się nie da, muszę napierać dalej. Uzupełniam płyny, zjadam paluszki i batona, chwilę wypoczywam (15 minut) i ruszam dalej w drogę. Tutaj widoki są powalające.

Spacerowym tempem przemierzam przepiękną dolinę i potem wspinam się do schroniska Salmhütte od którego zaczyna się bardzo widokowy i biegowy trawers na wysokości 2500 mnpm. Niestety nie mam siły biec, więc odcinek zabiera mi dużo czasu. Szlakiem docieram do grani Stockerscharte (2,465 m), przechodzę na drugą stronę i widzę, że za chwile pogoda się zmieni.

Od strony Grossglockera nadchodzi ulewa (z północnego-zachodu). Zbiegam z grani tak szybko jak się da, ale i tak mnie dopada deszcz. Ubieram się znowu w goreteksy, bo znowu czuję ten poziomy zimny opad i wbijające się w twarz zimne krople. Przekraczam dwie piękne zapory i znowu odrobina wspinaczki. Znowu się przejaśnia.

W końcu docieram do punktu kontrolnego Glocknerhaus znajdującego się w namiocie obok restauracji.

Glocknerhaus (73,2km +4855m) 16:15

Nabieram olbrzymią porcje makaronu, popijam kolą, próbuję po raz ostatni się podnieść. Czekam 15 minut. Niestety to nie pomaga, żołądek niespecjalnie pracuje. Sprawdzam pogodę – widzę, że znowu nadchodzi deszcz a trasa teraz prowadzi na ostatnią wysoką przełęcz Untere Pfandlscharte na wysokości 2663 mnpm. Jestem opóźniony w stosunku do planu o jakieś 3 godziny, zdaję sobie sprawę, że lecę na limitach. Najgorsze jest to, że nie mam energii aby się rozgrzać i utrzymać ciepłotę ciała. Z ciężkim sercem decyduję, że tutaj kończy się mój udział w tej imprezie, wystarczy tego masochizmu.

To nie była łatwa decyzja, bo przecież nie miałem żadnej kontuzji ani uszkodzenia ciała, zdrowie dopisywało. Przeważył zdrowy rozsądek doprawiony odrobiną strachu. Do limitu czasu miałem 12 godzin a do mety zostało 36 km, jedna wysoka przełęcz, 20 km zbiegu i 1000 metrów podejścia na ostatnią górkę przed Kaprun. Prawdopodobnie ukończyłbym ten bieg w pobliżu 30 godzinnego limitu, ale to nie chodzi tylko o ukończenie, ale też o bezpieczeństwo, jakiś mały komfort i dużą przyjemność – kontynuacja zawodów nie dałaby mi takiego odczucia.

Luźne uwagi

Od razu może napiszę, że podobało mi się. Przygoda była niesamowita i nigdy czegoś takiego nie przeżyłem, jakkolwiek całość tekstu jest bez cukru ze względu na gorycz porażki :). Gratulacje dla Oleksandra i wszystkich innych zawodników, którzy ukończyli to wyzwanie. W tym roku zawody przypominały połączenie ŁUT 2016 (bardzo mokro), BUGT (technicznie) i Ultrajanosika (wysokie przełęcze i techniczne szlaki).

Poniżej kilka moich subiektywnych uwag do tych zawodów:

  • Ostrzeżenie organizatorów „Grossglockner ULTRA-TRAIL® 110 jest ekstremalnie trudnym biegiem terenowym” jest prawdziwe :).
  • W tym biegu w przypadku gorszych warunków pogodowych wyposażanie obowiązkowe jest wyposażeniem minimalnym i trzeba zabrać ze sobą coś więcej, a drugi komplet do przepaku.
  • 9 godzin deszczu w wysokich górach potrafi bardzo wyczerpać energetycznie, normalnie skupiam się tylko na biegu a w takich warunkach także na bezpieczeństwie
  • Organizatorzy zapewniają na punktach tylko to co precyzyjnie opisane w regulaminie. Podobno było pieczywo, ale ja go nie widziałem – były paluszki/orzeszki/owoce i napoje, a na większych punktach makaron. Oprócz tego żele i batony jednego z producentów, nawet niezłe.
  • Organizatorzy dopuszczają mocny dyskomfort zawodników równocześnie bardzo dbając o bezpieczeństwo – na każdym kroku spotykałem ratowników górskich, którzy pytali czy wszystko ok.
  • Bieg ma tylko jeden przepak sporo przed połową dystansu i czasu biegu, trzeba go dobrze zaplanować
  • Na przepaku jest prawie samoobsługa.

Do biegu zarejestrowało się 277 osób, na starcie stanęło 215 zawodników i zawodniczek, część z nich prawdopodobnie zmieniła dystans lub odpuściła po ogłoszeniu prognozy pogody. Do mety dociera 95 zawodników (44%), przy czym 24 osoby w ostatnich dwóch godzinach 30 godzinnego limitu czasu. Tutaj są pełne wyniki : https://www.datasport.com/live/ranking?racenr=24358&kat=241

Analiza post mortem

Moim zdaniem (wbrew pozorom) byłem dobrze przygotowany kondycyjnie do tych zawodów. Przy tak trudnych warunkach zawiodła logistyka, być może przez wakacyjne rozluźnienie. Niestety DNF wpływa także na morale – nie wiem czy ostatecznie zdecyduję się na UTMB Mont-Blanc, po prostu jestem za słaby. Na wszelki wypadek zrobiłem sobie subiektywną listę moich błędów popełnionych w tym biegu, może też komuś się przyda:

  • jestem dzieckiem dobrej pogody – treningi w Tatrach robiłem tylko przy dobrych warunkach – nie byłem przygotowany na ciężką pogodę w wysokich górach,
  • nie przetestowałem sprzętu w trudnych warunkach, nie wiedziałem ile wytrzyma wodoodporny sprzęt,
  • nie doceniłem trudności trasy – zakładałem trudność podobną lub mniejszą niż w „dzikich” Tatrach,
  • na początku biegu pozwoliłem namoknąć pierwszej a potem drugiej warstwie ubrań nie chroniąc ich za pomocą wodoodpornej kurtki, ubranie nie miało okazji wyschnąć aż do wymiany na przepaku w Kals,
  • nie zabrałem na pierwszy etap wodoodpornych skarpetek ani wodoodpornych rękawiczek,
  • żywieniowo za bardzo liczyłem na organizatorów, za mało przygotowałem własnego jedzenia na przepak, za mało jedzenia zabrałem też ze sobą,
  • jak zwykle za mało jadłem w czasie biegu, szczególnie na początku zajęty walką o przetrwanie ;)
  • mój organizm słabo się aklimatyzuje i mocno się męczę powyżej 1500-2000 mnpm, próbowałem się aklimatyzować przed biegiem, ale ze średnim skutkiem, może powinienem zrobić to inaczej,
  • nie zrobiłem rekonesansu trudniejszych fragmentów trasy,
  • trochę za mocno ruszyłem na początku – asfaltowy i płaski początek zachęcał do takiego zachowania.

Czy wystartuję tutaj ponownie ? Myślę, że tak, nie lubię porażek. Ale najpierw ewentualnie UTMB.