III Ultra Maraton Bieszczadzki 2015 – relacja
Po raz pierwszy z Ultramaratonem Bieszczadzkim spotkałem się trzy lata temu. Wtedy jeszcze nie myślałem, że będę uwielbiał bieganie po górach. Miałem właśnie w nogach swój pierwszy asfaltowy maraton i właśnie byłem w okolicy przy okazji jesiennego spacerowania po Bieszczadach. Spacerując po obiedzie pamiętam zawodników, którzy finiszowali na mecie w centrum Wetliny i czegoś im zazdrościłem wiedząc, że bieg był wtedy ponad moje siły. Rok później nie wystartowałem w Ultramaratonie Bieszczadzkim ze względu na zamknięcie cyklu Perły Małopolski w Kościelisku. A bardzo żałowałem po tym, jak zobaczyłem film z UMB przygotowany przez Beskid.tv. Na pocieszenie udało się wyskoczyć tydzień przed UMB w Bieszczady na mały rekonesans trasy. Więc w tym roku nastawiłem się i udało się w końcu wystartować i to w bardzo zacnej ekipie.
W Bieszczady przyjeżdżamy w piątek, aby zrobić małą aklimatyzację. Jakoś szybko się teraz jedzie z Krakowa – do Cisnej dojeżdżamy 3 godziny i 15 minut od wyjazdu z Płaszowa. Sobotę wykorzystujemy na zwiedzenie okolicy i miejsc takich jak Polańczyk i Solina, unikając chodzenia czy biegania po górach :). Chyba nie widziałem wcześniej tak niskiego stanu wody w jeziorze Solińskim – wyglądało, że brakuje około 4 metrów wody.W sobotę wieczorem dojeżdża reszta wesołej ekipy, wspólnie obieramy pakiety startowe i jedziemy na kolację, potem przygotowujemy się do startu, ale to każdy już osobno :)
O 5 rano pobudka, o 6:30 wychodzimy razem aby zdążyć na start. Jest zimno, ale przeważają optymistyczne myśli odnośnie pogody – znajomi ubierają się raczej na lekko,a ja powiedzmy jak zwykle podchodzę ze średnim optymizmem i ubieram się na długo. Jak się okaże potem – dla mojego tempa biegu słusznie.Startujemy kilka minut po 7 rano. W planie założyłem sobie dotarcie na metę w okolicach siedmiu godzin. Biegniemy najpierw asfaltem, potem skręcamy w szeroką szutrową drogę, raz w górę, raz w dół. Docieramy do znanego już z treningu sprzed roku asfaltu do punktu kontrolnego w Roztokach. Za punktem kontrolnym biegniemy do Przełęczy nad Roztokami, a potem w prawo biegniemy zdobywać Rypi Wierch, Sinkową, Stryb aż do Czerenina niebieskim szlakiem. Pierwszy raz jestem na tym szlaku, jest to typowy piękny bieszczadzki szlak przebiegający w lesie od czasu do czasu otwierający widoki przy okazji połoniny. O ile przed Roztokami było w miarę ciepło to na grzebiecie dopada nas wiatr – przy pierwszym jego uderzeniu ubieram szybko kurtkę i bardzo zaczynam współczuć osobom ubranym dzisiaj na krótko, szczególnie tym ubranym na bardzo krótko – temperatura odczuwalna to okolice zera stopni albo i mniej. W kurtce jest o wiele cieplej, nie musi bardzo ogrzewać, wystarczy że chroni przed wiatrem. Zbiegamy do Solinki – mija właśnie 3 godzina biegu. Czyli udaje się biec zgodnie z planem, pomimo tego, że nie wiedząc czemu słabo się czułem na pierwszym odcinku, chyba się jeszcze nie obudziłem. Łapię coś do picia i kilka słonych precelków i lecę dalej asfaltem. Po chwili trafiam na punkt kontrolny i tutaj zaczyna się legendarne podejście pod Hyrlatą. Na początku podejście jest ostre, potem góra się trochę lituje nad nami i się wypłaszcza. Nic strasznego, jakkolwiek jest za ostro aby podbiegać, więc podchodzę, trochę odpoczywając a trochę wyprzedzając innych zawodników. W pewnym momencie moim oczom ukazuje się niespodziewany widok – a mianowicie pan Roman Huzior grający na kontrabasie – znamy mi z Biegu Rzeźnika sprzed roku, w głowie wracają fajne wspomnienia.Ta miła niespodzianka nieco podbudowuje ducha, napieram dalej do góry jeszcze mocniej. Po chwili jesteśmy na Berdzie, potem Hyrlata, na końcu Rosocha, po której rozpoczyna się zbieg. Zbieg który dosyć niespodziewanie zakwasił mięśnie czworogłowe, na szczęście następny etap będzie do góry. Wbiegam po raz drugi na punkt kontrolny w Roztokach. Wygląda, że trzymam się planu, co jest trochę niespodziewanie po tym słabym zbiegu, brakuje kilku minut do 5 godzin.Znowu szybko łapię coś do picia (niestety nie zabrałem bułki z serem…) i znowu człapię asfaltem do góry. Tym razem na przełęczy Nad Roztokami odbijamy w lewo, rozpoczyna się podejście na Okrąglik. Znowu wyprzedzam tych, którzy mnie minęli na zbiegu, i znowu trochę odpoczywam. Uświadamiam sobie także, że nie zabrałem ze sobą nic co zawierałoby magnez – o czym teraz zaczynają przypominać mi łydki – zaczynam odczuwać nieprzyjemne stany przedskurczowe. Tak więc ostrożnie pnę się do góry wiedząc, że problem da o sobie znać na zbiegu. Dodatkowo niestety kończy mi się prąd, to konsekwencja zjedzenia tylko trzech żeli na całej trasie. Tak więc po dotarciu na Okrąglik przełączam się w tryb spokojnego napierania, który pozwoli mi przetrwać do końca trasy. Robię też więcej zdjęć, przejaśnia się wbrew prognozom pogody, ale dalej jest bardzo zimno, szczególnie na miejscach wystawionych na wiatr.Docieram na Jasło, Szczawnik i Małe Jasło, kilometry nieco się dłużą przy tym braku prądu, podziwiam widoki. W okolicach Szczawnika zdaję sobie sprawę, że nie dam rady zmieścić się w 7 godzinach, więc przesuwam sobie limit o 15 minut :)Ostatni zbieg robię na spokojnie, schodzę z drogi mijającym mnie zawodnikom. Chociaż dwa kilometry przed metą mam ostatni podryw i ruszam do szybszego biegu – co natychmiast kończy się upadkiem i lądowaniem w krzakach ze skurczami łydek. Ochota na taki bieg szybko mija, powoli się podnoszę z ziemi i spokojnie już dotruchtuję do mety po 7 godzinach i 13 minutach od startu.Zawody mi się podobały, do największych zalet należą piękna trasa, pomimo sporej ilości asfaltu oraz wyluzowany organizator, naprawdę potrafiący robić imprezy z fajnym klimatem, co najmniej raz do roku trzeba odwiedzić jakąś imprezę Mirka :). Bieg był przyjemny, zmęczył mnie trochę bardziej niż się spodziewałem. Jakkolwiek uważam, że jest to jeden z najlepszych biegów dla rozpoczynających swoją przygodę z Ultramaratonami w górach – trzy podbiegi, trzy zbiegi, okolice 50 km w poziomie i lekko ponad 1300 metrów do pokonania w pionie – idealnie na początek.
Film Daniela, gdzieś tam się przewijam[youtube]https://youtu.be/IwNA-xgfRKo[/youtube]