Łemkowyna Ultra Trail 70 – 2015 – relacja
Tak jak sobie obiecałem rok temu zapisałem się po raz kolejny na bardzo dobrze rokującą od pierwszej edycji imprezę czyli na Łemkowyna Ultra Trail. Jak powinno wynikać z mojej poprzedniej relacji zeszłoroczna edycja bardzo mi się podobała, tak więc zapisałem się na bieg w pierwszym dostępnym terminie i szybko zarezerwowałem noclegi w Chyrowej. Nie czułem się na siłach na 150 kilometrów, poza tym w tym roku celem był Bieg Granią Tatr, więc pozostałem przy opcji trasy 70-cio kilometrowej.
Zwarty i gotowy przyjeżdżam do Chyrowej w piątek wieczorem, niestety tuż po odprawie – „dzięki” korkującej się autostradzie i mistrzom lewego pasa ;), na szczęście brałem udział w animowanej poklatkowo ;) odprawie online :). Odbieram pakiet startowy – oczywiście zanim otrzymałem numer startowy zostałem dokładnie sprawdzony czy mam wyposażenie obowiązkowe zgodne z regulaminem. Na szczęście wiedziałem, że mam się takiej mocnej kontroli spodziewać i nie było potrzeby wracać się po brakujący sprzęt, jak to robiła część zawodników. W tym roku do wyposażenia obowiązkowego dodano kubek na płyny oraz lampkę sygnalizacyjna czerwoną do zawieszenia na plecaku. Ja miałem nadzieję, że lampka jednak się nie przyda – wymyśliłem sobie, że będę na mecie około 10 godzin od startu, a więc sporo przed zachodem słońca i ponad godzinę szybciej niż w zeszłym roku. Nie miałem specjalnie podstaw aby myśleć, że mi się uda, tym bardziej, że czułem brak regeneracji po Ultra Maratonie Bieszczadzkim. Dodatkowo niepokojącym faktem było odczucie ciepła, które nadmiernie mnie ogarniało oraz to, że zaczynało mnie drapać w gardle … No ale podobno pozytywne myślenie jest podstawą każdego sukcesu ;).
Ponieważ bieg jest biegiem liniowym, a trasę już opisywałem w zeszłym roku, to komentarz będzie minimalny z maksymalną ilością zdjęć. Chociaż może trochę pomarudzę, jeżeli przypomnę sobie, że w okolicy danego zdjęcia było ciężko.
Start jest o 7 rano. Zbieramy się na placu, spotykam znajomych, wymieniamy uwagi i obawy przed biegiem. (Zdjęcie przedstawia zaś losowych ludzi przed startem)
Czuję, że mam lekką gorączkę, ale skoro już stoję na starcie, to przecież nie wrócę do pokoju ? Pogoda jest świetna, jest trochę cieplej niż w zeszłym roku i nie zapowiada się, aby miało padać. Tak, wiem, przytyłem troszkę :), poza tym biały kolor pogrubia :)Punkt 7 rano ruszamy do biegu, ja jak zwykle powoli się rozkręcam. Tradycyjnie ma mostku robi się korek – nic nie szkodzi. Odważni skaczą przez rzekę, udane i nieudane próby przeskoczenia rzeki rejestruje kamera lokalnej telewizji.Już na pierwszym podejściu widać, że jest o wiele bardziej sucho niż w zeszłym roku. Pierwsze podejście mija bez pośpiechu, mam nadzieję, że będę miał z tego miejsca jakieś zdjęcia, gdyż fotografów było jak mrówek ;)Po podejściu rozpoczyna się fajny krosik góra-dół przez las, bardzo przyjemny, kończy się przy Samotni św. Jana z Dukli.Asfaltem zbiegamy do Drogi Krajowej, gdzie woluntariusze kierują ruchem i nas przepuszczają zatrzymując TIR-y. Za drogą rozpoczyna się podejście na Cergową. W lesie piękne kolory, a i błota całkiem niewiele. Docieramy na szczyt Cergowej, niestety nie ma widoków jak w zeszłym roku, ale też jest pięknie. Jestem wypompowany, nie mam siły podbiegać, czuję, że mam gorączkę gdyż pocę się niemiłosiernie.Zbiegam z Cergowej zupełnie bez sił. Zastanawiam się, jakim cudem dotrwam do mety, jest zdecydowanie za wcześnie na pierwszy kryzys – to są okolice 16 kilometra. Czuję, że nadszedł czas na mój pierwszy DNF – ale może nie w Iwoniczu, spróbuję dotrwać do Puław, bo tam się łatwo dojeżdża samochodem. Nie mam siły nawet zbiegać w dół, naprawdę.
Zaczyna się kilka kilometrów asfaltu. Kiedy asfalt prowadzi w dół zamykam oczy i biegnę ile mogę, chociaż mam ochotę się zatrzymać. Do góry podchodzę. I odpoczywam. Do Iwonicza już wbiegam i trafiam na punkt kontrolno-odżywczy.
Patrzę na zegarek i nie wierzę oczom, lecę bez sił ale jestem 15 minut szybciej niż w zeszłym roku. To mi daje nadzieję. Uzupełniam wodę, łapie w garść orzeszki i lecę dalej, siły jakby wracają. Zbiegam do centrum Iwonicza i dalej napieram czerwonym szlakiem. A szlak ten pomiędzy Iwoniczem a Rymanowem jest bardzo urokliwy.Miedzy Iwoniczem a Rymanowem zanotowałem 3 podejścia i zbiegi, nie wiedząc dlaczego odzyskałem nieco siły, dalej czułem gorączkę, ale organizm chyba przestał protestować. Zbiegam do Rymanowa, a tam nieoficjalny punkt z wodą – uzupełniam jeden zbiornik i lecę dalej.A tutaj dalej czeka nas piękny szlak.I piękne miejsca.Za nimi niestety zaczyna się podejście, ale jakoś łatwo weszło, znowu łatwiej niż w zeszłym roku. Potem fajny zbieg na końcu z mostem i 6 km asfaltu, którego nie sfotografowałem, bo asfalt jak asfalt – wszędzie jest podobny :)Trafiam do wypasionego punktu odżywczego w Puławach Górnych , jestem tutaj 40 minut wcześniej, niż w zeszłym roku. Niestety ten czas trochę marnotrawię zostając za długo w punkcie. Musiałem spróbować zupy dyniowej, tak chwalonej, uzupełnić płyny i zmienić skarpety. Ale ważne jest to, że ani mi w głowie zejście z trasy i ruszam dalej. A po drodze kolejne piękne jesienne widoki, zaczyna się przejaśniać. Kolejny fragment to chyba najpiękniejszy kawałek trasy. Fantastycznie się biegnie grzbietem wzniesień o nazwie Skibce, Smokowiska i Wilcze Budy. Zaraz za nimi rozpoczęło się piękne podejście na Tokarnię.Piękne widoki na wschód.I piękne widoki na północ.
Za Tokarnią zaczyna się zbieg do ostatniego punktu odżywczego w Karlikowie. Zbieg mi wchodzi fantastycznie (jak na mnie), buty świetnie trzymają na błocie.Wpadam na punkt, biorę wodę i orzeszki i napieram dalej. Jestem tutaj 45 minut szybciej niż w zeszłym roku, do mety niecałe 14 km. Potem jednak przyszedł kryzys. Na Wahalowskim Wierchu nie mam siły znowu. Chwilę idę, dopiero gdy teren zaczyna mocno opadać zaczynam biec.I właściwie biegnę tak do samej mety, oprócz asfaltowo-chodnikowej końcówki w Komańczy. Wiem, że nie zmieszczę się już w 10 godzinach, więc na spokojnie finiszuję wiedząc, że i tak poprawię zeszłoroczny wynik o ponad godzinę. Dopiero zaczynam biec, kiedy widzę drewniany kościół zwiastujący metę.Na metę zbiegam po 10 godzinach i 9 minutach od startu. Czyli 63 minut szybciej niż w zeszłym roku, pomimo przeziębienia i lekkiej gorączki, które trochę jednak przeszkadzały. Natomiast mniejsza ilość błota i wody na trasie pomogły, w sumie nie zabrudziłem sobie jakoś bardzo butów ;) – czasami więcej błota zbiorę po bieganiu po Lasku Wolskim ;)
Na mecie tym razem korzystam z posiłku regeneracyjnego oraz możliwości ogrzania się przy ognisku albo na hali – duży plus w porównaniu z poprzednim rokiem. Jednak tylko przez chwilę, gdyż dostaję jakichś dreszczy – wirusy atakują, więc postanawiam wracać do Chyrowej.Podczas biegu otrzymywałem mnóstwo wsparcia od ekipy Night Runners+ Kraków czyli „Klanu” – wielkie i serdeczne dzięki za to :)
Dwa słowa podsumowania. W poprzednim roku impreza miała malutkie niedociągnięcia, w tym roku organizatorzy wzięli sobie do serca uwagi z zeszłego roku i naprawdę nie ma się do czego przyczepić – wszystko organizacyjnie było dopięte na ostatni guzik, wyszła z tego impreza wzorcowo zorganizowana.
ps. W tej chwili środa wieczór, a ja dalej jestem chory …
I jeszcze filmik, który powstał w czasie robienia zdjęć:[youtube]https://www.youtube.com/watch?v=m16qaoWy-0o[/youtube]
Max elevation: 768 m
Min elevation: 327 m
Total climbing: 2457 m