XII Międzynarodowy Ekstremalny Maraton Pieszy Kierat 2015 – TP100 – relacja
Jak co roku w maju wziąłem udział w Maratonie Kierat – i po raz kolejny bardzo mi się tutaj podobało. W planie miałem powtórzyć zeszłoroczny cel przebycia trasy w 20 godzin – w 2014 roku nie udało mi się to. Przed startem nawet pobieżnie analizując informacje oraz herby miejscowości widoczne na stronie imprezy dało się zauważyć, że w tym roku Kierat ominie Gorce i raczej pozwoli nam pozwiedzać tereny na północ od Limanowej. A do zrobienia znowu jest 100 kilometrów, co pozwoli nam pewnie sporo lokalnych atrakcji poznać i tym razem. Tak też się okazuje po odebraniu mapy – trasa w tym roku jest rozciągnięta od Tymbarku do Iwkowej, na północ zaś do Lipnicy Murowanej, start i meta oczywiście w Limanowej. Pewną niespodzianką jest rozkład przewyższeń – drugie 50 km trasy będzie zawierać odrobinę więcej przewyższeń niż pierwsze, trzeba więc odpowiednio rozplanować siły.
Przez kilka dni poprzedzających start śledziłem pogodę i prognozy pogody – kilka dni przed zawodami w okolicy mocno padał deszcz – jadąc samochodem do Limanowej widziałem mocno wypełnione wodą koryta rzek, więc raczej należało unikać ich przekraczania poza kładkami i mostami, no i należało spodziewać się sporych ilości beskidzkiego błota na szlakach. W dzień startu zapowiadała się pogoda idealna to biegania – bez słońca, bez deszczu, bez wiatru i chłodno – około plus 10 stopni Celsjusza.
Przyjeżdżam do Limanowej wcześniej, odbieram pakiet startowy i wyszukuję w biurze zawodów znajomych, następnie udaję się na miejsce startu. Podobnie jak w zeszłym roku odprawa przedstartowa i start odbył się w Parku Miejskim w Limanowej.
Równo o 18:00 ruszamy, na starcie pojawiło się 647 zawodników i zawodniczek.
[youtube]http://youtu.be/Qve-BZwzP1E[/youtube]
Pierwszy PK (punkt kontrolny) jako jedyny jest położony na południe od Limanowej. Prowadzą do niego dwa lub trzy warianty trasy, więc po przebyciu początkowego obowiązkowego odcinka (LOP – Linia Obowiązkowego Przejścia) zawodnicy rozbijają się na grupki. Ja wybieram przelot przez zbocza góry Golców zamiast wariantu dookoła niej, ale za to dłużej asfaltem. Jakoś przecież trzeba się rozgrzać ;) i odparować wodę, która właśnie po raz pierwszy wlała się do butów.
Rozpoczynam spokojnym tempem, na PK1 jestem w okolicach miejsca 200.
Do następnego punktu czeka nas długi przelot w okolice góry Łopień. Zbiegam do asfaltu, skręcam na wschód, potem na północ, i teraz ja tak jak wszyscy zamiast biec drogą wybieram przelot przez rozmokłą łąką, więc znowu jest mokro w butach. W Granicach zbiegamy polną drogą do Słopnic, potem już za drugą próbą znajdujemy most na Słopniczance i ją przekraczamy, gdyż pierwsza skończyła się wylądowaniem w chaszczach. Za kościołem odbijamy na wschód, potem na północ i drogą dobiegamy do szlaku rowerowego i PK2 – właśnie zapadł zmrok (20:33, pozycja 176)
Kolejny punkt jest usadowiony na stoku góry Kostrza, najpierw zbiegamy do Tymbarku (niestety czarnym szlakiem a nie żółtym), a potem napieramy do góry zielonym szlakiem. Szlak ten jest oznakowany w kratkę, co skutkuje kilkoma nawrotkami z pobocznych dróg a czasami także takimi przeprawami poza szlakiem przez rzekę
W odpowiednim momencie odbijamy na nieoznaczoną na mapie drogę techniczną do zbiornika, za to którą zbiegają poprzedzający mnie zawodnicy, i jesteśmy w PK3 (22:10, pozycja 163).
Oczywiście nie zostajemy na punkcie, zbiegamy tą samą drogą do asfaltowej drogi, potem zbiegamy do Rupniowa, a tam odbijamy w kolejną asfaltową drogę aby dotrzeć do niebieskiego szlaku na Pasierbecką Górę i Kamienną, przy czym omijamy szczyt tej pierwszym żółtym szlakiem. W PK4 jesteśmy o 23:40 (pozycja 123).
Kolejny punkt jest w schronisku młodzieżowym w miejscowości Rozdziele – zbiegamy więc niebieskim szlakiem wyprzedzając innych zawodników i do PK5 wbijamy 18 minut po północy, właśnie wkroczyliśmy w pierwszą setkę zawodników (pozycja 97)
W PK5 szybko uzupełniamy wodę, dużo też jej pijemy i lecimy dalej. Asfaltem napieramy przez Rozdziele, za pięknym kościołem św. Jakuba Apostoła odbijamy na północ i asfaltową drogą docieramy do PK6, który znajduje się na zboczu góry Łopusze Wschodnie (00:56, pozycja 87)
Droga do PK7 jest łatwa, co nie oznacza, że nie mylimy się dwa razy, wbiegając z nieodpowiednie drogi na zbiegu. To sprawia, że mija nas kilku zawodników. Ale już po chwili widzimy cmentarz i za nim PK7 (1:42, pozycja 94)
Teraz znowu czeka nas prosty przelot do następnego punktu – asfaltem do PK8 (2:07, pozycja 94), gdzie wg organizatorów jest połowa dystansu. Czasowo jesteśmy prawie zgodnie z planem – mija właśnie 8 godzina i 8 minuta w trasie – 8 minut opóźnienia mieście się w granicach błędu statystycznego ;). W punkcie szybko uzupełniamy zapasy wody, pijemy kawę i ruszamy dalej.
Niebieskim szlakiem zbiegamy do Rajbrotu, wybieramy bezpieczną opcją i asfaltem docieramy na Dominiczną Górę, do zielonego szlaku, potem zbiegamy czarnym do przedmieść ;) Iwkowej, aby zaraz skręcić do góry na czarny szlak rowerowy i dotrzeć do PK9 w Sołtysich Górach (3:58, pozycja 74 – bezpieczna opcja się opłaciła).
Do następnego punktu zbiegamy do Iwkowej, napieramy asfaltem i odbijamy we właściwą drogę na północ. Świta i zaczyna padać deszcz, trochę nas to elektryzuje, bo jest dosyć chłodno i obawiamy się wyziębienia. Na szczęście opady trwają jakieś 20 minut, deszcz ustaje w sam raz kiedy kończymy podejście, nie zdążyłem nawet wyciągnąć kurtki z plecaka. Teraz mamy znaleźć szlak do Pustelni św. Urbana – niestety nie udaje się to nam, schodzimy za bardzo na wschód, wpadamy do wąwozu, przeskakujemy przez rzekę a potem uparcie napieramy do góry. Po chwili orientujemy się w pomyłce i zbiegamy przez chaszcze w dół na zachód, ale to kosztuje nas jakieś 10 minut. Jakkolwiek PK10 punkt znajdujemy (5:04 – pozycja 75)
Teraz napieramy ostro do góry do zielonego szlaku, którym to cały czas podążamy do PK11. Oczywiście po drodze co raz to nabieramy i gubimy wysokości oraz mylimy się na trasie myląc drogi (6:11, pozycja 73).
Zbiegamy i podbiegamy do kościoła w Wytrzyszcztce (czy to się tak odmienia ??? :) ), napieramy do góry asfaltem aż do zielonego szlaku, po drodze podziwiając zamglony widok na jezioro Czchowskie
Przy zielonym szlaku znajduje się PK12 (6:55 pozycja 75).
Teraz miało być łatwo. Zbiegam zielonym szlakiem prawie pod zamek nic nie skracając, za drogą odbijam w polną drogą, która zaczyna się piąć do góry. Na zakręcie drogi próbuję skracać, ale nie udaje się to – musiałbym przejść przez ogrodzenie i teren prywatny, więc odpuszczam i napieram dalej asfaltem do przekaźnika komórkowego. Potem asfaltem i zaznaczonym na mapie szlaku, który miał się kończyć mostem. Oczywiście szlak znika a mostu nie ma, więc przedzieram się wzdłuż rzeki na południe przez pokrzywy i mokre zboże po pas, przemaczając buty i spodnie. Wyskakuje na asfalt cały utytłany w kwiatkach i innych badylach jak rusałka – co więcej jak zła i przemoczona rusałka. Ale nic to – napieram dalej asfaltem, pod górkę i trafiam do PK13 (8:16, pozycja 75). Po raz ostatni uzupełniam zapasy wody, zbiegam na południe przez rzekę Dobrocieszkę, następnie próbuję przedrzeć się do kapliczki prawie nieistniejącą drogą – z bólem udaje mi się to, ale znowu jestem cały mokry od trawy i poparzony pokrzywami. Teraz zamiast pakować się na szczyt wpadam na pomysł, że dociągnę drogą na wschód do asfaltu. Droga oczywiście znika, a przede mną widzę wielkiego wilczura obok budy na nieogrodzonej posesji obok. Zastanawiam się czy pies jest połączony z budą (sorry obrońcy zwierząt, ale myslałem o swoim bezpieczeństwie) i jak długi byłby to łańcuch, a jeżeli nie to jak szybko biega. Chwilę wydaje mi się, że mnie nie zauważa, co się jednak zmienia. Przez chwilę mierzy mnie wzrokiem i zaczyna się zbliżać. Uff, ma łańcuch, dosyć długi, więc dodatkowo zabezpieczam swoje łydki szybko oddalając się w błocie po kostki. Docieram do asfaltu, ścinam do góry na czerwony szlak. Niestety wariant nie opłacił się, gdyż dogania mnie kolega, którego na dole widziałem kawałek za mną. Teraz już asfaltem docieram do PK14, który oczywiście punkt jest znowu na szczycie górki. Robię fotografom zdjęcie :)
A oni robią zdjęcie mi:
Zbiegam na wschód, za kapliczką zbiegam ścieżką, która oczywiście znowu znika. Przedzieram się przez las i wybiegam na asfalt w Krosnej. Mijam Kościół, szkołę, ale zatrzymuję się przy sklepie. Wpadam na pomysł, który ratuje mnie na dalszej części tych zawodów – postanawiam kupić litrową Coca-Colę (czy też Pepsi – wszystko jedno). Niecierpliwie odczekuję ponad pięć minut w kolejce, gdyż przede mną miejscowe panie z namaszczeniem realizują weekendową listę zakupów i kupuję tenże napój otrzymany od bogów ultramaratonów. Wracam na asfalt popijając ten cudowny ciemnobrązowy słodki napój i zastanawiając się ilu zawodników wyprzedziło mnie w czasie, gdy stałem w kolejce. Wtedy staje się jakiś cud – o ile do tej pory już czułem koniec sił, to teraz ciągle jeszcze maszerując przez Żmiącą zaczyna rozpierać mnie energia, chociaż GPS pokazuje już 95 kilometrów w nogach. Odżyłem. Za kościołem odbijam na asfalt, który ma być szlakiem rowerowym, a jest asfaltem, ale dosyć mocno zorientowanym pionowo – ja nie dałbym tam rady wjechać na rowerze. Ale ja mam siły i mocno napieram do góry. Wybieram wariant trasy przebiegający obok Hubertówki, wygląda na fajne miejsce, aby tam się kiedyś wybrać.
Od Hubertówki drogowskazy prowadzą mnie na wieżę widokową, gdzie jest ostatni dzisiaj PK15 (11:30, pozycja 69).
Tak, teraz zaczyna się finał, wpadło mi do głowy, aby zmieścić się w 19 godzinach. Bardzo mocno podchodzę LOP-em na Jaworz, wyprzedzam chyba 8-miu zawodników i zaczynam zbieg. Po drodze wyprzedza mnie zawodnik, który zostawiając swoje rzeczy koledze który nie może już biegać i zbiega na lekko – no cóż, i bez tego by mnie przegonił. Mózg mi się powoli wyłącza, więc nie chciałem już za dużo myśleć nad kombinowaniem wariantu nawigacyjnego, tylko po prostu zbiec do Limanowej niebieskim szlakiem. Najpierw na Sałaszu Zachodnim zbiegam radośnie na północ, zanim zauważam brak niebieskiego szlaku przebiegam 700 metrów i prawie 100 metrów w dół. Ale mnie to wkurzyło, mocno napieram z powrotem na szlak. Kolejne 100 metrów w pionie dorzucam sobie, gdyż jakoś przeoczyłem, że niebieski szlak nie dąży ciągle w dół, ale przechodzi przez limanowską Miejską Górę. A przecież wystarczyło zbiec już z Szałasza do asfaltu, albo w najgorszym przypadku obiec Miejską Górę asfaltem, byłoby może lekko dłużej, ale na pewno szybciej. Przebiegając przez tory widzę, że mija mnie trzech zawodników, których wyprzedziłem wcześniej. Ale już ich nie próbuję dogonić, spokojnie biegnę w stronę mety, gdzie melduję się o 13:23, czyli 19 godzin i 23 minuty od startu, na miejscu 62 na 647 zawodników, więc nie dosyć, że mieszczę się w pierwszej setce, to jeszcze w pierwszych 10% :) zawodników, jakkolwiek ze stratą ponad 5,5 godziny do zwycięzców, oczywiście to jest przepaść.
Na mecie szybko pochłaniam posiłek regeneracyjny i czekam na znajomych. Przed prysznicem boję się ściągnąć buty, czuję że mam odparzone stopy, spore bąble, obtarte pięty, zrobiłem zdjęcie, ale jest zbyt drastyczne aby je upubliczniać. Ale za 3 dni nic mi nie będzie, zaś satysfakcja ze startu pozostanie :)
Większość trasy biegłem w towarzystwie – na początku z Jackiem i Pawłem. Przed PK3 Jacek się zgubił, więc prawie do PK12 napierałem z Pawłem, który jest młodszy i biega szybciej, więc mi uciekł, aby spotkać się ponownie na mecie w odstępie dwóch minut. (tak przy okazji – Paweł to jest ten koleś, który szukał biegającej dziewczyny na PK3 ;) ) .Dzięki za wspólne napieranie.
Ze swojego wyniku jestem zadowolony – to jest mój czwarty Kierat i najlepszy do tej pory czas (poprzedni czas był ponad 2,5 godziny gorszy), chociaż te 30 minut można było jeszcze zaoszczędzić. Wystartowało 647 osób (trochę mniej niż rok temu – wydaje się, że nowy imprezy liniowe które pojawiły się w tym czasie podebrały kilku zawodników), zawody ukończyło 373 zawodników (mniej więcej tyle samo procentowo, co w poprzednim roku). Tegoroczna edycja wydawało mi się łatwiejsza niż zeszłoroczna, gdyż było idealnie chłodno, nie padał deszcz (w zeszłym roku tez nie padał, nie licząc burzy ;), która mnie ominęła), było dużo asfaltu. Z drugiej strony trudniejsza była nawigacja (bardziej czujna) oraz tam gdzie nie było asfaltu było naprawdę ciężko, ze względu na duże ilości woda i błota (poślizgi, mokre buty itp) tak jak na zeszłorocznym ŁUT70 czy Kieratem sprzed dwóch lat.
Dobrze sprawdził się sprzęt – w szczególności idealny biegowy plecak Salomona, dwa bukłaki po 500 ml do których wlałem izotonik, a dodatkowo litr zapasowy czystej wody w bukłaku (w miarę dobrze pasuje litrowy bukłak z Decathlonu). Wodę uzupełniałem dwa razy – w sumie zużyłem 4 litry płynów (litr izotonika, dwa litry wody, litr Coca-Coli).
Za to z nowych butów (Inov-8 Race Ultra 290) jestem mniej zadowolony, obtarły mnie dosyć mocno, jakkolwiek nie mam obitych stóp od kamieni jak to zwykle bywało w moich ulubionych butach (Inov-8 Trailroc 255), więc jak na razie są jedynymi kandydatami do startu na Bieg Granią Tatr w sierpniu. Dam im szansę, bo może po prostu te 20 km, które przebiegłem w nich przed Kieratem to za mało, aby stopa się do nich przyzwyczaiła. Zabrałem ze sobą kijki, jakkolwiek nigdy ich nie użyłem – nie umiem z nimi chodzić i sobie nimi pomagać, a nogi na podejścia mam przygotowane bardzo dobrze, więc służyły głównie za balast.
Serdeczne gratulacje dla zwycięzców – Bartka i Uli, oboje mieszkają w Krakowie więc się znamy z innych imprez czy treningów.
Z mojej strony podziękowania dla organizatorów i woluntariuszy, wszystko było bliskie idealnej imprezie na orientację (muszę poszukać linku do definicji z forum pk4.pl). Największe podziękowania oczywiście dla architekta trasy pana Andrzeja, za tak ciekawy jej przebieg. Poniżej mój przebieg trasy na mapie organizatorów. Razem wyszło 110 km i 4150 metrów przewyższenia, trochę sobie dołożyłem :) (Uwaga – duży plik – około 4 MB)
Tak więc dzisiaj znowu rozpoczynam kolejny rok niecierpliwego oczekiwania na kolejny Maraton Kierat …
ps. Zastanawiam się, czy się nie przepisać na trasę ŁUT150 …