XI Międzynarodowy Ekstremalny Maraton Pieszy Kierat 2014 – TP100
Czy jako miłośnicy gór zastanawialiście kiedyś, czy przyjdzie Wam w jeden dzień przebyć połowę Beskidu Wyspowego i połowę Gorców ? Może ten pomysł wydawał się bez sensu ze względu na nudę lub brak motywacji ze względu na długość trasy ? Aby to zmienić, wystarczy wystartować w Maratonie Kierat – start w zawodach nadaje sprawie sens i cel a to, że do momentu startu nie wiemy gdzie zaprowadzi nas architekt trasy dodaje dodatkowego smaczku przygodowego.
Maraton Kierat kojarzy mi się bardzo dobrze – dla mnie przygoda z napieraniem na orientację po górach zaczyna się w 2012 roku właśnie tutaj – wtedy to startuje w Kieracie po raz pierwszy. Mija rok, startuję ponownie, jednak jakby z mniejszą motywacją, ale łapię bakcyla jeszcze bardziej, zaczynam startować w innych imprezach. Mija kolejny rok – tym razem moja motywacja się zwiększa – startuję w imprezach z cyklu PMNO aby sprawić, że długie wybiegania potrzebne do Biegu Rzeźnika przestały być nudne. Dodatkowo oczywiście fajnie jest poprawić czas i miejsce na liście wyników w porównaniu z poprzednim rokiem oraz przeżyć nową przygodę.
Przygotowuję się do startu, na szczęście pół piątku mam wolne od pracy. Ze względu na zapowiadaną pogodę (sucho i upalnie) można odpuścić przeciwdeszczowe części garderoby, dodatkowo też minimalizuję ilości czerni – niestety do kompletu brakuje białych spodenek.
O 14:45 wyjeżdżam na Zakopiankę i zaczynam się zastanawiać, jaką trasę w tym roku przyjdzie mi pokonać. Czy trasa będzie poprowadzona bardziej Beskidem Wyspowym czy też w tym roku masakra dokona się w Gorcach – to wiedzą tylko Ci, którzy już odebrali mapy. Dojeżdżając do Limanowej mijam pięknie prezentującą się Mogielicę, ten widok coś sugerował. Niepokoi mnie upał – potrzebuję bardzo dużo wody i generalnie wysiadam kondycyjnie w wysokich temperaturach, więc postanawiam jak największą cześć trasy przebyć w nocy.
Chwilę po 16 w biurze zawodów odbieram pakiet startowy, kartę SportIdent (nowość w Kieracie) oraz koszulkę imprezy – w tym roku jest świetna, w rzucającym się w oko kolorem – w dwa lata temu była nieco za „żołnierska”. Rok temu zabrakło koszulek dla mnie – jakkolwiek czekam na opcję zakupu koszulki technicznej dobrej jakości, taką w której da się wystartować na innych imprezach. Nie patrzę jeszcze na mapę, planuję najpierw się trochę posilić. Szukam tej samej pizzerii, w której posilałem się w zeszłym roku, zamawiam małą pizzę i teraz dopiero patrzę na mapę. O rany, jaka duża, kawał płachty papieru. No tak, to jest jedna mapa dla całej stukilometrowej trasy. Trasa zapowiada się ciekawie i mocno, i zgodnie ze wskazaniem podświadomości Mogielica jest na trasie. Do tego po drodze do niej Jasień z całym pasmem, nie wspominając o Lubaniu i Gorcu Kamienickim. Podsumowanie planowanej trasy wygląda tak – najpierw na południe na Lubań, potem na północ przez Gorc Kamienicki, przełęcz Przysłopek pod Mogielicę i przez Tymbark do Limanowej. Większość przewyższeń jest do zrobienia w pierwszej części trasy, najmocniejszym fragmentem trasy jest podejście do PK6 na Lubaniu czyli 760 metrów w pionie, oczywiście po drodze będzie kilka mniejszych i mniej znanych górek – w końcu trzeba zebrać te obiecane w opisie imprezy 3,5 kilometra w pionie. Na mapie jest sporo wykreślonych dróg, którymi nie wolno będzie napierać. Podejrzewam, że ma to związek z narzekaniem niektórych zawodników, że było za dużo asfaltowych przelotów w poprzednich edycjach – no cóż, teraz nawet gdyby komuś pasowały do wariantu, to nie wolno ich używać.
Mniej więcej w połowie konsumowania pizzy zauważam, parafrazując Czerwonego Kapturka z jednego z kawałów: „O ja głupi, kompasu zapomniałem”, został w samochodzie. Kończę więc szybko tą moją bardzo serową pizzę i biegnę z powrotem do bazy uzupełnić ekwipunek o to niezbędne akcesorium. Teraz spokojnie wracam na start, który tym razem mieści się w Parku Miejskim, gdyż rynek przestał po prostu mieścić taką ilość uczestników – w tym roku wystartowało 717 osób, jest to największa w Polsce impreza tego typu.O 18:01 zabrzmiało działo, które efektownym hałasem miało oznajmić start Kieratu światu. Co prawda lekko się spóźniło, ale w końcu zrobiło nieco tego efektownego hałasu. I ponad 700 osób rusza na spotkanie przygody. Jest słonecznie, widoki są przepiękne. Z mapy wynika, iż PK1 (Punkt kontrolny numer 1) jest usytuowany na szczycie górki o nazwie Kuklacz, wybór trasy jest oczywisty – niebieskim szlakiem do punktu (docieram tam o 18:56), zaś to, że trzeba od początku nieco naprężać łydy rozdziela nieco stawkę. Wychodząc z PK1 trochę dziwnie tnę przez pola, zamiast wrócić się do drogi, w Siekierczynie nie skręcam za kościołem, ale dopiero później, ale zwalam to na karb kalibracji nawigacji w mojej głowie na początku imprezy. Dalej zaczyna się kolejne podejście przez grzbiet, a potem zbieg do Młyńczyska. Teraz znowu do góry na Cisowy dział, po drodze mijam pana Łukasza od Telewizji Beskid.
Zbiegam w dół i jest PK2 (20:11). Do następnego punktu chce najpierw przebiec przez żółty szlak, jednak trochę się gubię, ale tnę na południe przez łąki i sady, obiegam wzgórze zasłaniające widok i trafiam na mały asfalt, którym zbiegam do dużego asfaltu w Kamienicy, teraz już tylko kawałek odbicia w lewo i jest PK3 (21:24) obok dużej restauracji.
Wypijam tyle wody ile we mnie wchodzi, zabieram jeszcze kubek do ręki, zakładam czołówkę i ruszam dalej, teraz będzie znowu podejście – nawigacyjnie dosyć łatwo – niebieskim szlakiem w punkt. Po drodze piękny kościół w Kamienicy.Przelot ten jest bez historii, trochę napierania i jest PK4 (22:12). I już się cieszę, że zaliczam jeden punkt na godzinę, ale zabawa zaczyna się teraz. Do PK5 zamierzam napierać przez Goły Wierch i Twarogi. Przy pierwszej próbie odbicia ze szlaku odpiera nas właścicielka nieruchomości za pomocą głośnego zniechęcenia werbalnego („tędy nie ma drogi dalej”) oraz małego acz głośnego psa. Wracamy więc z powrotem do szlaku i skręcamy w kolejne odbicie, już to właściwe, gdzie zaczyna się coś, co wprowadziło tegoroczny Kierat na nowy poziom trudności. A mianowicie wiatrołomy. Niecałe dwa tygodnie wcześniej silne wiatry i deszcze zwaliły mnóstwo drzew w lasach, na nieszczęście także na szlakach i drogach. Drzewa nie zostały uprzątnięte (za co niektórzy mieli nieco pretensji do architekta trasy ;) ), więc przechodzenie przez zwalone drzewa w nocy było bardzo męczące i nieco niebezpieczne, co dołożyło co nieco do trudów pokonywania trasy, w szczególności ćwiczeń rozciągających podczas wchodzenia na pnie czy czołgania się pod nimi. Przedzierając się przez wiatrołomy prę do przodu w grupie uczestników, momentami nie do końca wiem gdzie jestem, ale w pewnym momencie dosyć nagle i szczęśliwie wpadam na punkt i jest PK5 (23:20). Teraz postanawiam nieco planować i nawigować nieco lepiej. Podbiegam do asfaltu, potem przy kapliczce skręcam na zachód w wąską ścieżkę, która podejrzanie stromo opada, ale w końcu doprowadza mnie tam gdzie chciałem, czyli do drogi w Ochotnicy Dolnej w obszarze nie zakreskowanym, teraz zmierzam w stronę mostu. Po drodze miejscowi oferują mi podwózkę, odmawiam, w końcu wiele by mi nie pomogli, zaraz za mostem skręcam na południe i zaczynam mordercze podejście na Lubań. Droga prowadziła wzdłuż Potoku Rolnickiego, niestety prowadziła mnie wzdłuż niego zbyt długo, i wraz z ekipą Boot Camp pakujemy się w wąwóz z drogą, którą równocześnie jest korytem rzeki, a z którego w końcu z trudem się wydostajemy pełznąc na czworakach po pionowych ścianach. Część tej tymczasowej grupy idzie na wschód, część na zachód, ja zaś gramolę się na zachód na czworakach na górę i trafiam na drogą w dobrym kierunku czyli na południe, jeszcze chwila i jest „południowa obwodnica Lubania”, którą dochodzimy do szlaku. Teraz na Lubań znowu przedzierając się przez wiatrołomy i mijając uczestników, którzy już podbili punkt i już zbiegają, a za szczytem jest PK6 (01:49). Podejście na Lubań nieźle mnie wykończyło, a to przecież nawet nie połowa drogi.
Następny etap miał być prosty, jednak najwięcej ludzi tutaj poległo a i natura swoje dołożyła. Ze względu na to, że przejście asfaltem przez Ochotnicę Dolną było zabronione przez budowniczego trasy, trzeba było napierać czerwonym szlakiem aż do szczytu o nazwie Runek, i za nim zejść w drugą drogę na północ do Ochotnicy. Niestety po drodze wiatrołomy wprowadziły element survival-u do szlaku, co chwilę trzeba było się zatrzymywać i przedzierać/obiegać leżące pnie drzew. Po zejściu ze szlaku jest jeszcze gorzej, nie dosyć że ciągle wkoło mnóstwo zwalonych drzew, to jeszcze droga przypomina głęboki rów, za każdym razem aby ominąć leżące drzewo trzeba się z niego wygrzebywać. A jak kończą się wiatrołomy to zaczyna się rzeka, która powinna być drogą. No nic, jakoś docieramy do PK7 (4:14), czyli półmetka. Uzupełniam zapas wody, konsumuję kanapkę i lecimy dalej, gdyż zaczynam marznąć a nie chciano nas wpuścić do ciepłego pomieszczenia, jakkolwiek nie umieraliśmy z wychłodzenia. Teraz podejście na Gorc, znowu kilkaset metrów podejścia, a że w tym czasie świta, więc otaczają nas piękne okoliczności przyrody w pięknym świetle, niestety szkło do robienia zdjęć słabe.
Dochodzimy do zielonego szlaku, który wbrew mapie omija Gorc Młynieński, ale biegnie za to na Gorc Kamienicki, obok którego znajduje się PK8 (6:33).
Zaczyna się ostatni rozdział górski tego maratonu – trasa na Mogielicę. Zbiegając z Gorca niebieskim szlakiem i asfaltem docieram na przełęcz Przysłop. Tutaj spotykam sporo ludzi czekających na otwarcie lokalnego sklepu, gdyż pokończyły się zapasy jedzenia i picia. Na szczęście kilka minut po tym, kiedy tam się pojawiłem, zjawia się właścicielka sklepu i nabywamy i raczymy się ciepła kolą, a niektórzy ciepłym piwem – niestety sklep jest wyposażony w lodówkę tylko do przechowywania lodów. Teraz żółtym szlakiem, który będzie towarzyszył kilkanaście następnych kilometrów. Najpierw napieramy do przełęczy Przysłopek, gdzie znajduje się PK9 (8:31) a na nim opalające się na leżaczkach sędziny, ostatni raz tutaj byłem w zimie dwa lata temu i nie poznałem tego miejsca.
Teraz dalej żółtym szlakiem, po drodze wchodząc i schodząc z kilku szczytów jak Miznówka, Jasień, Kutrzyca, dwa razy Krzystonów. Z Kutrzycy widać już cel tego etapu, czyli Mogielicę:
Po drodze kończą mi się siły, do tej pory trzymałem się w pierwszej setce, teraz odpuszczam, po drodze mijają mnie inni uczestnicy. Docieram do PK10 (10:23) do mojej ulubionej Mogielicy, a właściwie Polany Stumorgowej.
Następne etapy już nie będą takie górzyste. Najpierw przelot w dół do Słopnic, początek żółtym szlakiem, potem chwilę nieoznakowanym szutrem, a na końcu kilka dobijających w słońcu kilometrów asfaltem, kończy mi się woda i ledwo pełznę. Przebiegając przelot do Słopnic słyszę wołanie – „Pan biegnie, ale Pan już nie wygra, biegł tutaj taki jeden o wpół do szóstej, a zaraz za nim gonił taki drugi”. Autorem wypowiedzi okazuje się starsza (ode mnie) pani, z która zamieniam dwa słowa, i która mimo mojego marnego tempa życzyła sukcesów na trasie, za co niniejszym dziękuję. O walce o zwycięstwo dwóch Maciejów usłyszałem też na punkcie PK11 (12:36), niesamowita sprawa, kiedy dwóch tak mocnych zawodników ze sobą rywalizuje i kiedy sytuacja zmienia się na ostatnich kilometrach. W przypadku BNO (szczególnie w formule scorelauf) nie wiesz jak dobry jest czas czy jaka jest twoja pozycja, dopóki nie osiągniesz mety, zwykle na punktach nie ma sędziów ani list. Dlatego jeżeli chcesz zając dobre miejsce to dajesz z siebie wszystko. W przypadku Kieratu jest nieco inaczej, gdyż na każdym punkcie sędziowskim można zapytać o swoje miejsce, jakkolwiek pomiędzy punktami trasy przebiegają rożnie, dlatego nigdy się nie wie czy i ilu zawodników się wyprzedziło, czy ilu wyprzedziło nas.
W PK11 jestem bliski rezygnacji, od 30 km każdy krok to ból, stopy uderzane kamieniami przy zbiegać mocno protestują, ale znowu spotykam znajomych Michała i Mateusza, z którymi krzyżuję już drogę od przelotu z Lubania do Ochotnicy, którzy mnie motywują. Uzupełniam wodę do pełna, mimo tego, że już tylko do mety 17 km i ruszamy dalej, ale znowu się rozdzielamy. Teraz wybieram wariant podpatrzony u osoby, o której miałem nie wspominać ;). Napieram już bardzo wolno lewą stroną Słopniczanki, aż do Tymbarku. Tutaj miała być kładka na prawy brzeg, niestety spotyka mnie niespodzianka, kładka jest zamknięta, muszę się wspiąć do Tymbarku i dalej wybrać inna drogę. Po raz kolejny mam lekkie załamanie, idę do sklepu, kupuję kolę i loda czekoladowego, siadam na ławeczce, nasłuchuję odgłosów nadchodzącej burzy i zastanawiam się co dalej. W tle nieźle grzmi, być może zapowiada się ulewa. No nie, przecież nie zrezygnuję tutaj ! Zbieram się i powoli ruszam dalej – przekraczam rzekę i wzdłuż jej brzegów zaczynam szukać punktu poboru wody. Znajduję, szukam punktu wokoło – punktu nie ma. Po chwili dociera do mnie, że powinno być też skrzyżowanie dróg, więc ostatecznie trafiam w punkt PK12 (14:54), który został odsunięty od ujęcia wody ze względu na deszcze przez sędziów na punkcie. Na szczęście pada tylko kapuśniaczek, co nie przemacza a tylko obniża nieco temperaturą powietrza, oraz pozwala przeżyć mi do końca rajdu :) . Teraz już tylko droga do mety, wychodzę na asfalt na wschód i prawie już zmierzam na zielony szlak. Ale przypadkiem słyszę rozmowę innego uczestnika z lokalsem, który mówi „Panie, co Pan będzie po górach chodził, bez sensu, niech pan idzie asfaltem do Łososiny a potem do Limanowej”. Rzucam okiem na mapę i zastanawiam się, jak mogłem przeoczyć ten wariant, coś nie tak już się dzieje z moją głową. Tak więc ruszam do mety, po drodze mija mnie 2-3 osoby, ale ja już jestem tylko skupiony na tym, aby dotrzeć, walczę ciężko, po lekkim deszczu znowu jest ciepło a teraz i duszno, nie dam rady już biec. Do mety docieram minutę po godzinie 17, a więc 23 godziny od startu.
GPS naliczył mi 100 km trasy oraz 3850 metrów przewyższeń. Gdyby sił starczyło to spokojnie można było urwać jeszcze 2 – 2,5 godziny na przelotach, niestety upał i stan moich stóp mi na to nie pozwolił. Przelot od Słopnic do Mety, czyli ostatnie 17 km, zajął mi 5 godzin przy minimalnych przewyższeniach, minęło mnie 30 zawodników, … zostawię to bez komentarza. Kończę na miejscu 134 (na 717 startujących), co i tak jak na mnie jest bardzo dobrym rezultatem. W tym roku wszystkie punkty w limicie czasu ukończyło 417 zawodników (58,1 %), w zeszłym roku 63,3 %. Jeszcze odnośnie porównania – w zeszłym roku aby zmieścić się w pierwszej setce należało mieć czas 20 godzin i 20 minut, w tym roku zaś 21 godzin i 35 minut, co także pokazuje większą trudność tegorocznej edycji.
Cała impreza jak zwykle zorganizowana była perfekcyjnie. Dla wielu ludzi, tak jak dla mnie, jest to jedyna setka w roku, jakkolwiek to jest ta właśnie setka, na której musi się być, atmosfera jest wyjątkowa i niepowtarzalna.
Za podsumowanie może niech posłuży następująca myśl. Wczoraj próbując dotrzeć do mety asfaltami około-limanowskimi nienawidziłem tych zawodów. Dzisiaj odpoczywając sobie na balkonie w słoneczku popijając zimny browar mogę zacytować Mariusza (który zajął świetne miejsce – gratulacje !!!) – „Szkoda, że znowu muszę rok czekać na następny Maraton Kierat”, ukończenie tego maratonu to jest niepowtarzalne przeżycie, za każdym razem.
Przebieg mojej trasy na mapie organizatorów:
Przebieg mojej trasy na mapie wektorowej:
Max elevation: 1221 m
Min elevation: 366 m
Total climbing: 5452 m
Poniżej sympatyczna relacja Beskid.TV , mnie widać na 3:30.
[youtube width=”800″ height=”600″]http://youtu.be/qdK1bcXeaYg[/youtube]