XIII Międzynarodowy Ekstremalny Maraton Pieszy Kierat 2016 – TP100 – relacja
Kolejny rok, kolejna relacja z Maratonu Kierat :). Wersja krótka relacji: po raz piąty wziąłem udział w tej imprezie, pokonałem tym razem 105 kilometrów i 4250 metrów przewyższenia, oczywiście znowu mi się podobało, chociaż było ciężko, oczywiście za rok znowu biegnę. Wersja długa poniżej – zapraszam.
W tym roku postanowiłem poprawić czas z zeszłego roku, czyli 19 godzin i 20 minut – moim celem było przybiec na metę w okolicach 18 godzin od startu – podobno poprawiła mi się kondycja i chciałem to sprawdzić. Oczywiście jestem za słaby aby liczyć na jakieś czołowe miejsca, szczególnie, że na starcie pojawili się bardzo mocni zawodnicy. Znowu czujnie sprawdzam herby miast na stronie maratonu Kierat i tym razem oprócz Słopnic i Limanowej widzę Wiśniową oraz Raciechowice. I myślę sobie – aha – czyli w tym roku polecimy w okolice, tam gdzie zwykle odbywa się Dusiołek Górski, będę miał szansę odpracować mój brak startu w tegorocznej edycji tej sympatycznej imprezy (niestety w tym roku w tym samym czasie odbywał się Irokez). Zastanawiam się tylko jak bardzo na północny wschód się udamy. Ale to się okazuje na miejscu, gdy otrzymujemy mapy. Przed godziną 17 melduję się w biurze zawodów, odbieram pakiet startowy.
Odebrana mapa tegoroczne rywalizacji zaś wygląda tak (duży plik!!!):
Szybko analizuję mapę i opracowuję plan biegu. Po analizie mapy najbardziej przeraża mnie końcówka – PK12 jest na Śnieżnicy, którą pamiętam z treningów jako niezbyt łatwą górę, a następny punkt, czyli PK14, jest gdzieś poniżej szczytu Łopienia, więc znowu trzeba będzie się wspinać. Oczywiście, jak się okaże później, zrobiłem analizę mapy zbyt pobieżnie, ale jakoś nie miałem na to czasu, bo spotkałem znajomych i z każdym chciałem się przywitać i zamienić kilka słów, tak więc chwila startu nadeszła bardzo szybko, za szybko :)
Ustawiam się do startu i wrzucam status na fejsa :), lubię doping znajomych podczas zawodów, najbardziej SMS-owy :), znajomi piszą ciekawe rzeczy :)
Równo o godzinie 18:00 ruszamy. Na starcie spotykam się z Pawłem, z którym to na Kieracie widzę się chyba trzeci już raz.
Jak zwykle na początku powoli z tłumem, jakkolwiek widać, że biegacze powoli zostawiają piechurów w tyle. Po przebyciu LOP (linii obowiązkowego przejścia) wspinamy się na Paproć. Nie wiem jak to się dzieje, ale zawsze w dzień startu wieczorem jest piękna pogoda, co owocuje pięknymi widokami okolicznego Beskidu w zachodzącym słońcu.
Po 54 minutach docieram do PK1 na szczycie Paproci, jestem w okolicach miejsca 120 (7 km, 0:54h +270m).
Do następnego punktu należy najpierw zbiec z Paproci – patrząc na mapę powinno być całkiem sporo dróg na to pozwalających. Więc napieram na zachód szukając tychże dróg. Mijam asfaltową drogę i szukam dalej na zachód szutrowych – bez rezultatów. Po chwili już wiem, że jestem za daleko na zachód, a odpowiedniej drogi nie widać, więc zbiegam w dół przez las – na szczęście jest przebieżny. Wybiegam na asfalt i niestety muszę się wrócić na wschód, potem już jakoś idzie.
Jak widać dosyć mocno moja trasa różni się od trasy zaproponowanej przez architekta trasy zaznaczonej na fioletowo.
Na PK2 (12,6 km, 1:37h +460m)jestem po kolejnych 43 minutach i niespodziewanie dosyć w okolicach miejsca 90. Droga do następnego punktu jest oczywista – najpierw na zachód drogą, potem zielonym szlakiem na północ, na końcu zmieniając szlak na rowerowy trafiam łatwo do PK3 (17,4 km, 2:15h +590m), jestem na miejscu 84.
Do kolejnego punktu planuję zbiec na północ po asfalcie, kontynuując przez łąkę wracam do asfaltu w Szyku. Paweł zostaje z tyłu. Dalej wbijam się w pierwszą szutrówkę na północ za mostem, łatwo dostaję się do asfaltówki. Problem zaczyna się teraz, gdyż drogi nie za bardzo pasują do mapy – decyduję się wybrać tę drogę, która podąża mniej więcej na północ. Zapada zmierzch.
Po chwili droga oczywiście się kończy, a ja ląduję w wąwozie w którym płynie strumień – no cóż, przekraczam go i napieram uparcie dalej na północ, przez łąkę. Ponieważ akurat przez chwilę mam przed sobą Tadka, który jest świetnym nawigatorem chwilę podążam za nim.
Trochę skracamy przez jakiś las i łąkę i trafiamy do PK4 (23,7 km 3:16h +830m) na Grodźcu. Jestem 55, wygląda na to, że wariant był bardzo dobry.
Teraz mam zagwozdkę – do następnego punktu mam po drodze całkiem sporą rzekę, na której co prawda powinny być według mapy mosty, ale są one oddalone bardzo mocno od optymalnej ścieżki do następnego punktu. Tymczasowo decyduję się zbiec po prostu do rzeki – może na niej będzie jakaś nieoznaczona przeprawa.
Niestety mostu nie ma, kładki są zerwane, a mi wypada tylko wejść po kolana do całkiem chłodnej wody. Nie ma tragedii – stopy i tak mam mokre od 20 kilometrów, odrobina wody im nie zaszkodzi. Po drodze mijam kilkunastu zawodników, którzy bojąc się rzeki szukają ciągle przeprawy tracąc czas. Jak się okazało przeprawy nie było, więc daremny ich trud. Po przejściu przez rzekę próbuję odnaleźć jakąkolwiek drogę – oczywiście nic się tutaj nie zgadza z mapą, więc po prostu staram się podążając na północny zachód nie wpakować z powrotem do rzeki. Ostatecznie i tak kończy się na przedzieraniu się przez krzaki i pokrzywy, po których na szczęście jest jakiś asfalt i to ten właściwy, który pozwala mi dostać się do PK5 (30,5 km 4:26 +1060m).
Drogę do następnego punktu rozpoczynam zbiegiem na południe, chyba jednak niepotrzebnie, prosto na zachód powinna być droga. Przez ten zbieg muszę teraz mozolnie ścinać przez mokre łąki na docelową asfaltówkę, gdyż szkoda mi czasu aby wracać się na północ. Powoli już nie chce mi się biegać. Na szczęście teraz droga asfaltowa prowadzi prosto w dół do rzeki, na której tym razem jest most. Za rzeką znajduję czarny szlak i wspinam się do PK6 (38,2km 5:47h +1400m miejsce 52) – tutaj pierwszym mocniejszym podejściem pod Cubią Górę zaczyna się prawdziwie górski etap tych zawodów.
Na PK6 witam się z osobą, o której miałem nie wspominać w relacjach od czasów Izerskiej Wyrypy, która to tym razem sędziuje i znajduje się w centrum powyższego zdjęcia :). Biorę pierwszą drogę na zachód i zbiegam do Wiśniowej. Trafiam idealnie na przejście przez rzekę, oznaczone na mapie jako most – no ale chyba jednak nie jest to most :)
Lokalizacja mostu pozwala mi idealnie trafić w piekielnie mokrą drogę polną na zachód, którą to chce podejść aż do Glichowa przez Lipnik. Droga raz się pojawia, raz znika, podobnie jest z bagnami i rzekami na niej. Tym niemniej trafiam do celu w końcówce myląc drogę i pakując się w pokrzywy, pewnie dlatego, że puściłem do przodu Grzegorza, z którym przebyłem ten odcinek trasy. Teraz już tylko droga polną na północny zachód, oczywiście mylę się i zbaczam z tej drogi, trochę muszę się przedzierać pod górę przez las, ostatecznie trafiam do PK7 (45,5km 7:20h +1600m miejsce 48) na Glichowcu. Tym razem nie robię zdjęcia, po prostu zbiegam w dół. A po drodze czeka mnie kolejna zagwozdka nawigacyjna. Otóż na drodze do kolejnego punktu leży jedno z moich ulubionych miejsc treningowych – a mianowicie pasmo Kamienników. Jakkolwiek tym razem nie potrzebuję ich wysokości do poprawy mojej wydolności – na liczniku mam ponad 45 kilometrów i chciałbym do następnego punktu kontrolnego trafić tracąc jak najmniej energii. Tak więc należy to pasmo jakoś obiec – decyduję się napierać żółtym szlakiem do drogi szutrowej, która je obiega. Plan od początku wychodził mi słabo – najpierw zbyt wcześnie zbiegam do przełęczy Zasańskiej, potem trafiam na żółty szlak. Ale nie do końca trafiam na szutrową drogę – niby droga na mapie w miarę pasuje do rzeczywistości, ale nie do końca – w pewnym momencie kończy się i gwałtownie skręca na południe i do góry – a przecież wspinaczki na Kamienniki chciałbym jednak uniknąć. Schodzę z drogi i staram się trawersować przez krzaki i rzeczki na zachód. Trochę to słabe jest, bo jest 3 w nocy, robi się zimno – tak więc w pewnym momencie mając dość trawersu napieram do góry pierwsza lepszą znalezioną drogą – i wypadam na skrzyżowaniu z zielonym szlakiem – miejscu które znam z treningu do Połmaratonu Mustanga. Od grzbietu zbiegam do ośrodka pod Kamiennikami, gdzie znajduje się PK8 (52,6km 8:56 1900 m) i połowa drogi. Spadam na miejsce 60, nie do końca dobry był ten mój wariant.
Nie jest dobrze – w trasie spędziłem już prawie 9 godzin, jest znacznie wolniej niż w zeszłym roku. Sił trochę też brak – może za szybko poleciałem początek – mam organizm zestrojony raczej na dystanse rzędu 50 kilometrów, do setki trzeba podejść nieco inaczej, spokojniej na początku. I trochę odpuszczam – znowu paruję się z Pawłem, razem napieramy do góry. Tak więc po spożyciu kawy podchodzimy szutrową drogą do Przełęczy Suchej, tam musimy na chwilę usiąść aby znowu rozpocząć mozolne wspinanie się/umieranie żółtym szlakiem na Łysinę. Za nią zaczynamy zbieg tymże szlakiem i trafiamy na łąkę, na dole której znajduje się PK9 (58,3 km 10:49h 2350m miejsce 53).
Jest już chwilę po świcie, a my napieramy na północ w poszukiwaniu drogi, która obejdzie szczyt Lubomira.
Odpowiednią drogą znajdujemy, jakkolwiek nieco źle skręcamy na jej końcu i nie patrząc na kompas prawie schodzimy na południe. Wracamy do góry, przekraczamy czerwony szlak i rozpoczynamy zbieg w dół – po chwili biegnąc niezaznaczonymi na mapie ścieżkami trafiamy do PK10 (62,3 km 11:24h 2550m miejsce 58).
Lecimy od punktu dalej w dół, tym razem asfaltem. Niestety po drodze rozłączamy się – wydaje mi się, że zgubiłem chipa SportIdent więc wracam się kilkaset metrów. Po chwili wpada mi do głowy pomysł aby sprawdzić zawartość plecaka – i znajduję tam zgubę – na szczęście na poszukiwania tracę tylko 5 minut, jakkolwiek jest to nieco irytujące. Na szczęście widoki nieco mnie uspokajają.
Zbiegam ścieżką rowerową do Wiśniowej i zaczynam podejście do przełęczy pod Księżą Górą, gdzie doganiam Pawła, a za nią zbiegam żółtym szlakiem do PK11 (71,3 km 13:12 h 2860 m miejsce 63). W tym czasie zwycięzca dociera już na metę.
Na PK11 pełen wypas – uzupełniam wodę i wcinam żurek. Oczywiście staram się nie zostawać na punkcie zbyt długo – więc jak tylko kończę jedzenie to zbiegam do asfaltu. Trochę za szybko próbuje skracać, co owocuje dwukrotnym skakaniem przez siatkę, którymi otoczone są okoliczne sady. Na horyzoncie po raz pierwszy pojawia się miejsce którego się obawiam, a gdzie muszę się udać aby zdobyć następny punkt kontrolny – czyli Śnieżnica.
No cóż, nieuchronnie zbliżam się do tej dzisiejszej góry przeznaczenia. Przebiegam przez Skrzydlną, przechodzę przez tory kolejowe i rozpoczynam podejście. Drogi nie do końca się zgadzały z mapą, ostatecznie wpadam w łopiany i zauważam w nich ścieżkę – to jest czarny szlak wiodący na szczyt. Jednak z faktu tego cieszyłem się tylko chwilę, bo zobaczyłem jak bardzo to podejście jest strome.
Do szczytu w poziomie mam około 400 metrów, luzik. Problem w tym, że w pionie jest ponad 250 metrów … czyli mamy stok o średnim nachyleniu 32 stopni … Wspięcie się do góry zajmuje prawie 40 minut, co chwilę muszę się zatrzymywać i opierać o drzewo, jak jakiś staruszek ;). Do PK12 docieram o 9:40 (80,9km 15:43h +3500m miejsce 60), jestem tak zmęczony, że nie mam siły robić zdjęć, dodatkowo robi się gorąco, co wysysa siły. Na obolałych stopach zbiegam zielonym szlakiem do Dobrej. Na zbiegu znowu gubię kartę SportIdent, więc się muszę wrócić, na szczęście niedaleko. Widoki na zbiegu rekompensują nieco ból i wkurzenie :). Na horyzoncie pojawia się Łopień.
Na skrzyżowaniu próbuje kupić w sklepie Coca-Colę i loda, ale karta płatnicza okazała się niekompatybilna z terminalem, nie chce mi się szukać gotówki w plecaku więc lecę dalej – a pewnie raczej powinienem tym nektarem bogów ultra-maratonów się uraczyć, może wtedy odzyskałbym siły. Napieram na Łopień trasą narciarską. Po drodze kilka razy się zatrzymuję. Trafiam na szeroką szutrówkę, zakosami docieram do żółtego szlaku, stamtąd już jest łatwo – wbiegam na grzbiet Łopienia, szukam olbrzymiej hali, na końcu której znajduję PK13 (91,5 km 18:20h +4000m miejsce 64). Wg planu powinienem być na mecie, a jestem dopiero tutaj, ponad 10 km od mety.
Jest południe, słońce przygrzewa, szczerze to mam ochotę się położyć na trawie i przespać chwilę. Ale zaciskam zęby i ruszam dalej. Zbiegam na rympał do dużej szutrowej autostrady, od której na zakręcie odbijam w mega kamienistą drogę polną, którą trafiam do drogi asfaltowej od przełęczy Rydza-Śmigłego. Obok drogi jest całkiem spora rzeka, nie widzę nigdzie mostu i jest mi już wszystko jedno – przechodzę przez nią w miarę wygodnym miejscu, korytem strumienia napieram do góry aż trafiam do drogi, która to doprowadza mnie do PK14 (94,6km 19:15 +4150m miejsce 63)
Czyli to już prawie koniec, zostało ostatnie 9 kilometrów w większości asfaltami. Zbiegam do Słopnic i staram się biec asfaltem – mój ruch już tylko przypomina bieg – piekielnie pieką mnie stopy, słońce praży, kończy mi się woda. Ale wyprzedzam po drodze jeszcze 2-3 zawodników i nie mylę się i nie zbiegam do Limanowej nowopowstałym i niezaznaczonym na mapie asfaltem. Do mety docieram o 14:57 prawie 21 godzin od startu, po pokonaniu 105 km i 4250 metrów przewyższenia, ostatecznie zajmuję miejsce 64 na ponad 600 zawodników. Uff, to już koniec w tym roku. Poniżej zapis trasy mojego przebiegu na mapie z przebiegiem optymalnym:
Podsumowując – przebycie 105 km i 4250 metrów przewyższenia zajęło mi w tym roku prawie 21 godzin. Trasa mi się podobała, była bardziej nawigacyjna niż w poprzednim roku i trudniejsza dla ludzi nieprzywykłych do biegania po krzakach, pokrzywach i rzekach (zawody ukończyło tylko 329 zawodników na 603) – prosiłbym pana Andrzeja, aby w przyszłym roku trasa pozostała taka trudniejsza nawigacyjnie. Z mojego czasu na mecie nie jestem zadowolony, biegłem za długo jak na moje aktualne wytrenowanie, mam lepszą kondycję niż rok temu, spodziewałem się 3-4 godzin mniej. Największym moim problemem były stopy i dobór butów – drugi rok z rzędu Inov8 RaceUltra 290, które w innych okolicznościach (np. w Tatrach) są świetne, nie sprawdziły się na Kieracie – tutaj jest za mokro na te buty. A może po prostu nie rozbiegałem wystarczająco jeszcze tych świeżowyciągniętych z pudełka butów. Od połowy dystansu nie miałem skóry na lewej pięcie (nie dałem rady ustabilizować lewego buta na stopie-trochę moja wina), oprócz tego po 10 godzinach zaparzyły mi się stopy pomimo ich konserwacji. Do tego doszedł brak siły i upał. Oczywiście nie zamierzam się nad moim wynikiem użalać, po prostu potrenuję i za rok polecę szybciej :). Bo oczywiście za rok wystartuję również – mam nadzieję, że w całej trójce majowo-czerwcowych biegów, to znaczy w Cracovia Maraton (którego 16 edycja odbędzie się w moje urodziny), Maraton Kierat około 3 tygodnie później, oraz Bieg Rzeźnika kolejne 3-4 tygodnie później.
Zawody wygrał, a właściwie pozamiatał, Krzysztof Dołęgowski/Inov8 ze świetnym czasem 12 godzin i 8 minut, przeprowadzka do Bielsko-Białej chyba służy :).Drugie miejsce zdobył trochę rzadziej ostatnio startujący, szczególnie w górach, Michał Jędroszkowiak/Inov8 ze stratą 40 minut. Trzecie miejsce zdobył Maciej Dubaj/AR Team Polska ze stratą 2 godzin do zwycięzcy. Warte zaznaczenia jest czwarte miejsce Mateusza Talandy i piąte miejsce ubiegłorocznego zwycięzcy – Bartka Karabina, z którymi dosyć często mam okazję się spotkać na zawodach. Wśród kobiet zwyciężyła Katarzyna Lachor/Armia Lachorów przed wielokrotnie już startującą w Kieracie Magdą Horovą/Praha i Joanna Kłapacz/Kęckie Harpagany.
Zapis mojej trasy na 3drerun można śledzić tutaj.
Do zobaczenia za rok :)