XV Międzynarodowy Ekstremalny Maraton Pieszy KIERAT TP100 – 2018
Krótko może opisze mój siódmy start w Maratonie Kierat. W tym roku ten start był zaplanowany i pewny, zapisuję się już w marcu i po prostu zaczynam oczekiwać na weekend końca maja w kolejnym roku. Kontuzja dalej nie jest wyleczona, więc raczej nastawiam się na spokojne napieranie niż ściganie. Na szczęście pomimo późnego rozpoczęcia sezonu udało się potrenować w czasie kilku startów w kwietniu i maju na dystansach TP50 oraz zrobić kilka treningów jakościowych. Z dobrym nastawieniem oczekuje tegorocznej edycji.
Jak co roku sprawdzam na stronie organizatora gminy współpracujące przy organizacji biegu – w tym roku pojawia się logo gminy Tokarnia – więc jestem niemal pewny, że trasa biegu zostanie skierowana w kierunku północno-zachodnim. Wiedziony przeczuciem tydzień przed Kieratem wybieram się na trening w Beskid Wyspowy z Mszany Dolnej biegnąc pod Luboń Wielki, na Szczebel i na Lubogoszcz. Jak się później okaże, trening był strzałem w dziesiątkę.
W dnia startu nauczony doświadczeniem tym razem staram się wyjechać do Słopnic nieco wcześniej aby w bazie być kilka godzin przed startem aby zaplanować trasę i być może chwilę się zdrzemnąć w samochodzie. Po drodze zabieram Maćka Więcka oraz Aśkę Grabowską – dwójkę faworytów w swoich kategoriach (nie zawiedli). Przyjeżdżam na miejsce na 4 godziny przed startem, odbieram pakiet startowy i mapę, jem jem jem, planuję trasę, spotykam znajomych – i tych znajomych i nieznajomych jest tylu, że nie mam czasu iść spać. No trudno :) – tuż przed godziną 18 pojawiam się na boisku w Słopnicach na starcie.
W tym roku na starcie pojawia się około 600 zawodników , około 100 mniej niż w poprzednim, jakkolwiek ciągle Kierat największą górską setką na orientację w Polsce. Tradycyjnie pan Andrzej Sochoń prowadzi odprawę. Prognozy pogody są średnio optymistyczne – wieczorem ma lekko kropić, tak samo w nocy, zaś w sobotę po południu mają nadejść burze, dlatego zabieram ze sobą trochę przeciwdeszczowych rzeczy.
Startujemy równo o 18:00 wraz z wystrzałem. Jak zwykle rozpoczynam powoli i przebijam się do przodu. Do pierwszego punktu nie kombinuję i wybieram wariant szlakiem od przełęczy Rydza-Śmigłego.
Do PK1 docieram po 70 minutach na miejscu 63. Po drodze widziałem zawodników nieco skracających trasę, ale ja się twardo trzymałem swojego zaplanowanego wariantu :), nie mam ochoty na gubienie się od początku biegu :).
Do kolejnego punktu wybieram wariant stokówką z odbiciem na niebieski szlak. W Beskidzie Wyspowym bywam dosyć często i wiem, że wąwozy Mogielicy nie są zbyt łatwe do przedzierania się bez szlaku. Postanawiam biec szlakiem tak długo jak się da aby odbić w jakąś napotkaną drogę do asfaltu w Półrzeczkach. Ze zdziwieniem zauważam, że niebieskim szlakiem biegnę sam – większość zawodników pobiegła dalej stokówką aby się przebijać przez wąwóz. Po dobiegnięciu do asfaltu ścinam do góry w kierunku punktu. Chmury nieco uciekają i zaczyna zachodzić słońce.
Do PK2 docieram po kolejnych 55 minutach, jestem na 55 miejscu więc wariant nie był najgorszy. Wbrew prognozom ciągle nie pada, jest ciepło i przyjemnie.
Dalej przebijam się bez drogi na zachód przez przebieżny las, aż trafiam na fajną drogę gruntową, która sprowadza mnie do asfaltu. Słońce dalej zachodzi.
Tam szukam zielonego szlaku, który ma mnie doprowadzić do kolejnego punktu. Niestety nie jest tak łatwo – szlak owszem, znajduje się, ale potem gdzieś ginie pod masową wycinką, nie jest łatwo przez nią przebrnąć. W końcu jakoś grupowo przedzieramy się i szlak odnajdujemy z drugiej strony wycinki. Zapada zmrok a ja trafiam do PK3.
Do kolejnego punktu czekał mnie spory przelot asfaltem. Ale najpierw należało do tego asfaltu trafić. Niestety zamiast zbiegać na zachód drogą próbuję bez sensu się przebijać przez wąwóz za kimś nie patrząc na mapę. Po powrocie na drogę chwilę nią zbiegam, ale źle skręcam i zbiegam na północ a nie południowy-zachód. No to odbijam przez mokrą łąkę w las, do strumienia, drogi we właściwym jak się wydaje kierunku, aby na asfalcie zorientować się, że ten kierunek północny to tylko kilkadziesiąt metrów i tak właściwie nie musiałem z tamtej drogi schodzić, bo od razu skręcała na zachód. Świetna nawigacja :). Teraz na szczęście już tylko przelot asfaltem przez Mszanę Dolną a potem wbicie się na czerwony szlak na Lubogoszcz. Odbijam z niego w odpowiednim miejscu, ale niepotrzebnie zbiegam z dobrze oznaczonej drogi do punktu kontrolnego. Na szczęście w końcu i tam trafiam.
W Bazie Lubogoszcz, czyli dzisiejszym PK4, jestem o 22:43 na miejscu 60. W bazie napełniam bukłaki z wodą, zjadam kiełbasę i lecę dalej. Organizator przygotował wodę co prawda niegazowaną, ale naturalnie mineralizowaną, więc po 500 metrach muszę się zatrzymywać i wypuszczać sprężone powietrze z bukłaka, bo boje się, że mi eksploduje na plecach. Kolejny punkt znajduje się na moim ulubionym Szczeblu, na który trzeba wejść najbardziej stromym szlakiem, czyli czarnym z Kasiny. Byłem tutaj w zeszłym tygodniu, wiem, że żadne opcje skrótowe nie wchodzą w grę, bo poza szlakiem jest pionowo i nieprzebieżnie. Razem z Anią biegniemy do szlaku nieco naokoło, przekraczamy strumień i rozpoczynamy podejście.
Mam sporo siły, więc wyskakuję do przodu. No i lubię Szczebel, naszą kuźnię formy przed biegami w górach. Na szczycie melduję się kilka minut po północy, nie zdążyłem być tam dokładnie w godzinę duchów jak planowałem. Mariusz robi mi fotkę, podbijam PK5 i lecę dalej.
Teraz będzie fragment bez zdjęć :). Do kolejnego punktu należy zbiec ze Szczebla na zachód. Patrząc na mapę wydaje mi się, że pamiętam drogę która odbija na zachód od szlaku na Szczebel z Lubnia, bo kiedyś na treningu się tam zgubiłem. I tak rzeczywiście jest, odbijam na zachód a droga prowadzi mnie na północny zachód, a potem na zachód jakimś grzbietem tej góry. Biegnąc na zachód wybieram drogi, które nie zbiegają w dół, lecę grzbietem aż docieram do łąki, gdzie spotykam w końcu innych biegaczy. Razem zbiegamy do Lubnia i dobiegamy do drogi ekspresowej w poszukiwaniu przejścia. Na przejście nie trafiamy od razu – wyobrażaliśmy sobie, że przejście będzie albo drogą albo kładką nad drogą. Po chwili błądzenia po okolicy znajdujemy szutrową drogę odbijającą od głównego asfaltu, która ucieka w bok i tam właśnie znajduje się takie klimatyczne przejście.
Teraz chce trafić w odpowiednią drogą prowadzącą do kolejnego punktu, to się udaje i po chwili melduję się w PK6 na 55 pozycji. Kolejne kilometry to będzie niestety dramat. Nie poświęciłem zbyt dużo czasu na analizę wariantu, po prostu chciałem napierać prosto na północ, niestety nie zauważyłem, że po drodze są aż trzy grzbiety górskie, nigdy nie byłem w tym rejonie. Tak więc najpierw podchodzę zboczem Klimasa. Następnie przy okazji znalezienia drogi w dół i braku stromego zbocza spadam w dół w Potok Krzywańskich. Ponieważ na północ widzę tylko ścianę więc przesuwam się wzdłuż potoku na zachód szukając sensownego podejścia – i znajduję je po 400 metrach – zaczynam wspinaczkę zboczem Golca. Docieram do żółtego szlaku – i teraz zamiast obiec szczyt Golca wspinam się na niego – bo przecież po drugiej stronie musi być jakaś droga, dodatkowo widziałem jakieś światła – wydawało mi się, że to czołówki, a to chyba był podświetlony krzyż czy coś takiego. Niestety drogi w dół nie ma, przebijam się powoli zygzakiem przez krzaki nieco siłowo szukając jakiegokolwiek sensowego zejścia. W końcu trafiam w koryto małego strumienia – nim schodzę. Aż docieram do ogrodzonych zabudowań – jest prawie 3 w nocy i nie chce alarmować domowników, staram się obejść zabudowania w bezpiecznej odległości. Tak więc przedzieram się przez mokrą łąkę z pokrzywami po pachy i na końcu trafiam w wąwóz … I strumień. Wkurzony i mokry schodzę po skarpie do strumienia, wspinam się po skarpie po drugiej strony, na szczęście po drugiej stronie za krzakami jest droga i inni zawodnicy. Zbiegam z nimi asfaltem a potem przechodzę przez kładkę i trafiam do PK8 (miejsce 66). Wg rozpiski jest to dokładnie połowa trasy. Chciałem być tutaj po maksimum 8 godzinach od startu, a jestem już w trasie ponad 9 godzin. Jestem zły, na złym wariancie tracę co najmniej 20 minut. Z ciekawości jak szło tutaj innym zawodnikom naniosłem na mapę ślady ze Stravy:
Szybko dolewam wody do softflasków, łapię bułkę i lecę dalej. Kolejny etap to podejście na Gronik (829 mnpm) z ominięciem Ostrysza. Bez problemu udaje mi się trafić do punktu PK9 o 4:21 rano, po prostu lecę cały czas grzbietem omijając szczyt Ostrysza. Wariant był dobry, wskakuję na miejsce 51. Do kolejnego punktu nie wybieram szlaku – zbiegam do drogi asfaltowej, którą dostaję się do Pcimia. Przekraczam Rabę i asfaltową drogą docieram bez historii do PK9 o 4:21. Do kolejnego punktu trzeba zbiec na północ bez drogi przez mokre łąki. Trochę na dzisiaj mam dosyć mokrego ubrania i butów, więc szukam jednak jakiejś drogi – trochę się to udaje, ale kiedy droga się kończy muszę znowu się zmoczyć w mokrej trawie i zbiec do asfaltu. Asfaltem razem z Markiem podbiegam do strumienia, niestety nie znajdujemy tam drogi, za to znajdujemy takową kawałek dalej, jest wygodna i grzbietem doprowadza nas precyzyjnie do PK10 na zboczu Kamionki.
Drogą zbiegamy do Kasinki Małej, zaczynamy szukać drogi aby wrócić do Bazy Lubogoszcz, która to góra wita nas znad mgieł.
Udaje się to bez problemu, do bazy wiedzie szeroka ale kamienista droga. W PK11 melduje się o 7:44, uzupełniam wodę i lecę dalej. Rozpoczyna się podejście na Lubogoszcz, gdyż kolejny punkt kontrolny leży tuż za szczytem a nie ma za bardzo jak ominąć szczyt, trzeba napierać szlakiem. Powoli napieram do góry, podejście daje w kość, jest to ostatnie większe podejście dzisiaj. Na grzebiecie już nie za bardzo mogę biec, chyba wybrałem za miękkie buty, bo stopy mam nieco obite. Na szczycie melduję się równo o 9 rano.
Muszę zbiec i znaleźć punkt, co idzie dosyć łatwo – o 9:19 podbijam PK12. Zbiegam asfaltem do Kasiny, trochę ścinam przez pole widząc okolice następnego punktu.
Na szczęście tym razem nie musimy wchodzić na Śnieżnicę, punkt jest położony na jej północnym stoku tuż po rozpoczęciu czarnego szlaku. Z Kasiny podchodzę pod stację kolejki a potem torami dobiegam do szlaku, w lesie oczywiście szlak gubię, ale odnajduję go jak i punkt PK13. Na szczęście teraz już prawie płaskie przeloty, zbiegamy do Dobrej mijając dopingującą nas Magdę. W Jurkowie odbijam na most, napieram do góry i łatwo znajduję PK14, ostatni dzisiaj punkt kontrolny.
Do mety zamierzam odtworzyć trasę z poprzedniego dnia, tylko oczywiście w przeciwnym kierunku i zwrocie :). Wychodzę do przełęczy Rydza-Śmigłego i zaczynam zbieg do Słopnic. Na mecie pojawiam się o 13:29, po 19 godzinach i 29 minutach.Przebieg trasy na tle optymalnego wariantu organizatorów:
Przebieg trasy w doarama: http://doarama.com/view/2242443
Podsumowanie
Pokonanie tegorocznego Maratonu Kierat zajął mi 19 godzin i 29 minut, przebyłem 104,5 kilometry i 4215 metrów w górę i w dół. Zająłem miejsce 57 na 589 uczestników, zmieściłem się w górnych 10% procentach, jakkolwiek liczyłem na lepszy wynik. Chyba znowu zawiodło odżywianie, gdyż pod koniec osłabłem i nie mogłem zbyt dużo biegać. Wyjątkowo w tym roku nie zmasakrowałem sobie stóp – właściwie po 3 dniach przerwy mogłem wrócić powoli do normalnych treningów.
No cóż mogę napisać, podobało mi się. Ale chyba przyzwyczaiłem się do tej imprezy, bo w głowie nie miałem już odczucia wyjątkowości tego wydarzania, po prostu następny start. Ale może to także dlatego, że startuje co tydzień albo dwa. Oczywiście doceniam jakość Kieratu – w szczególności jakość planowania trasy i jakość organizacji, która jest na najwyższym poziomie.
Kiedy odbierałem mapę tegorocznego Kieratu wydawało się, że będzie to jedna z najłatwiejszych jego edycji. Zaplanowana trasa wydawała się dosyć płaska i łatwa nawigacyjnie. W terenie okazało się jednak inaczej – pierwsza część trasy była trudniejsza nawet nie biorąc pod uwagę nawigacji w nocy. Druga część trasy była znacznie łatwiejsza, wystarczyło nie zbiegać z głównych dróg i szlaków i było dobrze. Udało mi się nieco zgadnąć przebieg trasy, zaliczone treningowo tydzień wcześniej Szczebel i Lubogoszcz stały się elementem tegorocznej trasy. Z mojej strony – nie zaplanowałem dokładnie trasy w jej nocnym przebiegu, może dlatego że zbyt rzadko biegam z mapą w nocy i po prostu zapomniałem, że noc jest znacznie trudniejsza do nawigacji. Wbrew prognozom pogoda dopisała – całą trasę pokonałem bez kropli deszczu, nie mieli takiego szczęścia zawodnicy kończący bieg po godzinie 14, gdyż dopadła ich burza z gradem – mnie ta przygoda na szczęście ominęła :)
Do zobaczenia za rok.
Moje poprzednie starty w Kieracie:
- Maraton Kierat 2012
- Maraton Kierat 2013
- Maraton Kierat 2014
- Maraton Kierat 2015
- Maraton Kierat 2016
- Maraton Kierat 2017