Funex Orient 2014 FRO50/TP50 – relacja
Impulsem do zapisania się na tegoroczny Funex Orient było ogłoszenie bazy zawodów tej imprezy – Zawoja. Jest to miejscowość leżąca u podnóży Babiej Góry, która bardzo dobrze mi się kojarzy, a start w Funex-ie byłby moją trzecią wizytą tutaj w tym roku (po nieudanym świcie na Babiej oraz Perłach Małopolski Zawoja). Kilka dni przed zawodami ukazuje się komunikat startowy, na którym niepokoi mnie brak informacji o ilości przewyższeń – zwykle dla imprez górskich organizatorzy informują także o tym parametrze – zagadka zaś wyjaśni się w trakcie zawodów – wygląda na to, że organizatorzy nie chcieli wystraszyć uczestników :).
Start trasy FRO50/TP50 (50 km pieszo na orientację) jest zaplanowany w sobotę na 9 rano, więc jest czas aby wyspać się w Krakowie i podjechać na start dopiero rano. Tak też czynię. W Zawoji w bazie zawodów pojawiam się o 8 rano. Jest to wystarczająco wcześnie, aby spokojnie zgłosić się po numer startowy, a potem porozmawiać z moimi prawie stałymi towarzyszami biegów – czyli Kaśką i Marcinem, z którymi miałem okazję się pościgać na GEZnO kilka tygodni temu.
O 8:55 dostajemy to ręki mapy, więc analizujemy je. Wygląda, że sporo będzie napierania w górę i w dół – większość przelotów między punktami to jest trójka: szczyt->dolina->szczyt.I tak 12 razy dla każdego z punktów.
O 9:00 startujemy. Jest dosyć zimno, termometr w samochodzie pokazuje -3 stopnie Celsjusza. Liczę na to, że się ociepli w ciągu dnia, gdyż docierają do mnie pierwsze słuchy o przemarzniętych (i rezygnujących) uczestnikach trasy długiej AR180.
No to lecimy. Oczywiście PK1 jest umiejscowiony na szczycie. Górka nazywa się Kolędówka (884 mnpm), no więc po chwili biegu napieramy do góry aby ją zdobyć ;).
Do następnego punktu zbiegamy z Kolędówki bardzo fajnym przelotem najpierw przez lekko ośnieżony las, potem na rympał do zalodzonej drogi, a potem zaś trzymamy się niebieskiego szlaku.
Niestety na przełęczy Cichej odbijamy na północny wschód (zamiast na Północ-Północ-Zachód) i radośnie, ale bez sensu, zbiegamy drogą. Po zauważeniu pomyłki musimy się wracać na zachód i pod górkę po raz pierwszy dzisiaj walcząc z ośnieżonymi świerkami.
Po 20 minutach udaje trafić się na drogę, i do PK2 teraz już łatwo (znajduje się na Czarnej Górze 858 mnpm), przez wybór złego wariantu tracimy około 15 minut. Zbiegamy do Zimnej Wody i asfaltem biegniemy na południe, w odpowiednim momencie odbijamy na północny wschód drogą wzdłuż strumienia, teraz trochę do góry i po krótkich poszukiwaniach znajdujemy PK3. W tym momencie wyszło na chwilę słońce i zrobiło się naprawdę przyjemnie.Patrząc na mapę nie zostaje teraz nic innego, jak wrócić się do asfaltu, i co gorsza znowu ruszać do góry na grzbiet Lachów Groń, potem znowu w dół do Koszarawy-Bystrej, i znowu do góry na Kalików Groń (916 mnpm), gdzie znajduje się PK4, 7,5 km i prawie 500 metrów w górę/400 metrów w dół zajmuje ponad 90 minut.
Po drodze gubię swoją ekipę, która potrzebuje trochę czasu aby rozgrzać się przy ognisku, ja jestem bardzo ciepło ubrany, nie zmarzłem tak bardzo.
Zbiegam do Koszarawy losowo dobierając ścieżki na zachód, przebiegam przez asfalt, i znowu napieram do góry – do chaty na Lasku, gdzie jest PK5 (pozdrowienia dla ekipy E-gory, która miała tam imprezę andrzejkową) Teraz wybieram zbieg do Koszarawy, chciałem pobiec bardziej na południe, ale jakoś droga w dół przebiegła niemalże identycznie jak to góry. Spotykam Arka, z którym biegłem Rajd 4 Żywiołów, razem przelatujemy przez Koszarawę i napieramy do góry do PK6, który jest przy stacji bazowej. Tym razem było łatwo.Zbiegamy przez kłujące i drapiące chaszcze – nie tylko jeżyny, ale też krzaki dzikiej róży, które to są strasznie zaczepne i przebijające się przez ubranie, wkurzam się, bo mi zrobią dziury w mojej nowej kurtce ;). Z podrapanymi nogami trafiamy na drogę i w losowo dobranej grupie zastanawiamy się nad wyborem wariantu do PK7. Wybieram wariant z napieraniem strumieniem do góry z odbiciem z jego koryta na wschód. Po chwili przedzierania się strumieniem na czuja wchodzimy na czworakach do góry wąwozu, ale wygląda na to, że wychodzimy za wysoko na łąkę, na której miał być punkt. Tutaj spotykamy ludzi, którzy od ponad godziny szukają PK7 bez rezultatu, przyłączamy się do tych poszukiwań. W końcu sprawdzam rzeźbę terenu i poniżej starego opuszczonego domu znajduję formację, która mi pasuje – niestety nie jest ona na łące, jak zaznaczono na mapie, tylko w młodym lasku. Oczywiście trzeba brać pod uwagę aktualność mapy, ale w przypadku PK7 nie dało się zaczepić niczego innego – tylko tej łąki plus rzeźby terenu, gdyż kupka kamieni (przy której miał być punkt) była niewidoczna z odległości większej niż 10 metrów, a mapa o skali 50k naprawdę nie nadaje się do zabaw z odnajdywaniem punktu, gdyż ma za mało szczegółów. No i punkt stał niżej, niż zaznaczono to na mapie (ale w granicach tolerancji 2mm). Poniżej zapis śladu, nie powinno tam być tyle zakrętasów :), które oznaczają błądzenie.Po analizie śladu wynika, że byłem 45 metrów od punktu po wyjściu z wąwozu i wystarczyło podejść kawałek na wschód … Dołożyłem sobie tutaj 36 minut i 1,8 km. Podobno od wschodu PK7 wchodził z marszu …Po znalezieniu punktu zbiegam na szagę na wschód, do drogi. Robi się już ciemno, więc zakładam czołówkę. Tam niepotrzebnie biegnę chwilę na północ (znowu 10 minut w plecy razem z dyskusją z przedstawicielem lokalnej społeczności nad wariantem), ale orientuję się w pomyłce i wracam do skrzyżowania dróg ruszając tym razem na południowy wschód, w stronę schroniska Wiktorówka. W planie było przedostanie się do bazy Głuchaczki sprytną ścieżynką trawersującą stoki, ale nie udało się jej namierzyć- jest ciemno i zimno, mgła wisi w powietrzu, nawet mocna czołówka nie pomaga wiele. Więc zbiegamy z nieznajomymi towarzyszami niedoli do czarnego szlaku, którym potem trafiam już sam na szeroką drogę na Głuchaczki. Teraz szlakiem granicznym napieram na Mędralową. Zaczyna się robić naprawdę zimno – odczuwalnie mocno poniżej -10 stopni Celsjusza, staram się podbiegać w ten sposób się rozgrzewając.Za Mędralową w odpowiednim punkcie rozpoczynam zbieg po śladach innych uczestników do odpowiedniego strumienia – niestety trzeba stracić150 metrów w pionie w dół, które po podbiciu PK8 trzeba znowu odzyskać. Zamarza mi woda w rurce do bukłaka, ale jakimś cudem udaje mi się ją rozgrzać masowaniem rurki i wkładaniem jej pod ubranie, więc jeszcze chwilę mam wodę – jeszcze jak się okazuje na dwa punkty, zanim się skończy.
Podsumowując etap – pomiędzy PK7 a PK8 był kluczowy mega przelot – 12,6 km plus 800 metrów w górę i 650 w dół po trudnym terenie – co zajęło mi ponad 3 godziny … Zwycięzcy zawodów przelot zajął 2 godzin i 10 minut, więc widać, że było ciężko.
Teraz napieram sam zielonym szlakiem chwilę na północ, aby odbić na zachód na jego zakręcie. Niestety mijam albo nie zauważam tego odbicia, więc nie pozostaje mi nic innego jak napierać na rympał w dół stoku. Niestety w pewnym momencie kończy się przebieżny las i zaczynają ośnieżone świerki – brrrr, jak zimno i ten śnieg za kołnierzem … Było trochę niebezpiecznie – śnieg przykrył kłody drewna, każdy krok był niepewny, mocno patrzę pod nogi, aby nie wpaść w jakąś dziurę – jestem sam i nie skończyłoby się to za dobrze w tej temperaturze. Przy przedzieraniu się przez świerki wychodzą po drodze ciekawe zakosy z zapisu śladu:Zmarznięty docieram do drogi, zbiegam na zachód i na zakręcie szukam punktu, zastanawiając się gdzie jest słupek (wg opisu tam jest punkt) i jakim cudem wejść 15 metrów w las po prawie pionowej i zarośniętej krzakami ścianie . Po chwili (6 minut) orientuję się, że jestem w złym miejscu (to jeszcze nie to skrzyżowanie), że muszę jeszcze zbiec na północ – przy następnym skrzyżowaniu z łatwością znajduję punkt PK9. Teraz już jest łatwo – na wschód niebieskim szlakiem. Na przełęczy Klekociny wpadam niespodziewanie na przemarzniętych do szpiku kości Kaśkę i Marcina – razem napieramy na PK10, za mostkiem w prawo, wzdłuż strumienia, a ostatnie 10 metrów na czworakach do góry do punktu.Powoli kończy mi się czas – jestem już ponad 12 godzin na tej mroźnej trasie, limit czasu to 14 godzin. Mam jeszcze siły, więc znowu zostawiam znajomych i lecę na następny punkt, troszkę się gubię na skrzyżowaniu szlaków, ale po 50 minutach trafiam na szczyt Wełczoń (w sumie niewielki). I teraz spojrzenie na zegarek – o nie – mija właśnie 13 godzina napierania. Szybko dokonuję pomiarów linijką i wychodzi mi , że do kolejnego punktu i mety mam 6 km plus jakieś 100 metrów podejścia. Chwila wahania i z bólem serca decyduję, że odpuszczam ostatni punkt. Nie mam już wody, nie mam wiele siły po tych 13 godzinach, jest naprawdę zimno – czas wracać do domu. Spokojnie zbiegam ze szczytu i na mecie melduję się po 20 minutach. Odpuszczenie było dobrą decyzją, na Wełczoniu minąłem się zawodnikami, którzy pobiegli dalej, niestety przybiegli na metę 15 minut po jej zamknięciu.Całość mojego wariantu zajęła mi 13 godzin i 20 minut, przebyłem 61,5 km oraz 3340 metrów w pionie. Gdyby nie pomyłki nawigacyjne to spróbowałbym pobiec jeszcze do ostatniego punktu. Ostatecznie całość (12 punktów kontrolnych w limicie czasowym) zalicza 14 zawodników, a ja ląduję na 15 miejscu na 54 uczestników – jak dla mnie jest to dobry wynik, jestem zadowolony. Spożywam posiłek regeneracyjny, rozmawiam ze znajomymi i po godzinie wsiadam do samochodu i wracam do domu, jakkolwiek adrenalina nie pozwala mi zasnąć jeszcze 2 godziny po powrocie do domu. Tak – zawody pomimo trudności podobały mi się. Uwielbiam taki teren, operowanie w nim jest zawsze niesamowitą przygodą. Jakkolwiek myślę, że zawody tym razem były o oczko albo dwa za trudne – warunki pogodowe i przyroda dołożyła sporo trudności i zamiast trudnych zawodów zrobiły się zawody hardcorowo trudne.
Świetnie sprawdziła się moja nowa czołówka – Fenix HP15 jak i moje ulubione Inov-8 Trailroc 255.
Całość przebiegu trasy poniżej:
Filmik zrobiony w trybie digest:
[youtube]http://youtu.be/le0P3iImlZo[/youtube]
Przebieg rasy na mapie wektorowej:
Max elevation: 1160 m
Min elevation: 491 m
Total climbing: 3385 m