Łemkowyna Ultra Trail 150 – 2017

Łemkowyna Ultra Trail to chyba jedyna impreza biegowa na dystansie ultramaratońskim, w której brałem udział we wszystkich edycjach. Dwa razy startowałem w wersji 70 kilometrów (2014 i 2015), rok temu a trzeci raz wystartowałem w nowo utworzonej trasie o długości 80 kilometrów. Mój czwarty start w tej imprezie nie mógł się odbyć na innym dystansie niż najdłuższym, przecież całą trasę biegu już znałem z poprzednich lat. Tak więc w styczniu 2017 roku zapisałem się na ŁUT150 czyli 150 kilometrów Głównym Szlakiem Beskidzkim z Krynicy do Komańczy.

Przed startem

Start w ŁUT150 został wpleciony w mój roczny cykl startowy. Oczywiście jest to nazwa sporo na wyrost, jestem amatorem i tak sobie tam biegam – staram się startować w miarę często równocześnie pamiętając aby się nie przeciążyć. Sezon 2017 rozpocząłem późno – pierwsze miesiące pochłonęła mi rehabilitacja kontuzji po poprzednim starcie w Beskidzie Niskim na ŁUT80. Pod koniec lutego zacząłem coś tam biegać, dosyć szybko wróciłem w miarę do formy, całkiem dobrze udało się przebiec Bieg Rzeźnika w czerwcu i Bieg Ultra Granią Tatr w sierpniu. Jednak po tym ostatnim zacząłem czuć, że znowu coś się sypie. We wrześniu chciałem zrobić trochę bardzo długich wybiegań – jednak specyfika ŁUT jest inna niż BUGT, jest trochę bardziej płasko i trochę jednak dłużej. Niestety nie byłem w stanie tego zrobić, każdy dłuższy trening kończył się źle, musiałem wracać do domu albo bardzo mocno zwolnić. W ostatnim terminie granicznym, w którym mogłem zrezygnować z ŁUT150 bez utraty całości wpisowego zastanawiałem się czy nie odpuścić bo wiedziałem, że nie dam rady się odpowiednio przygotować. Z jednej strony powinienem odpocząć i dać kontuzji się trochę podleczyć, z drugiej strony powinienem trenować – nie mogłem się zdecydować, więc tak naprawdę nie robiłem dobrze ani jednego ani drugiego. Po prostu startowałem w zaplanowanych biegach, które wpadły po drodze Po ostatnim ze startów treningowych, czyli Jurajskiej Jatce TP25, wiedziałem, że nie jest dobrze. No ale skoro do tej pory nie zrezygnowałem ze startu, to postanowiłem jechać na start tego 150-cio kilometrowego górskiego ultramaratonu do Krynicy.

ŁUT 150

ŁUT150 – przed startem

W Krynicy podobnie jak rok temu melduję się w okolicach 18:00, witam się ze znajomymi, odbieram pakiet, zjadam makaron i kładę się spać w samochodzie. Tym razem znalazłem sobie ustronne i ciche miejsce i nie padał deszcz, więc przespałem prawie 4 godziny. O 23 pobudka, ostatnie przygotowania i staję na starcie na rynku w Krynicy. Tym razem nie pada, jest całkiem ciepło. Bazując na samopoczuciu zakładam, że będę realizował plan pojawienia się na mecie po około 30 godzinach od startu.

ŁUT150 – na starcie w Krynicy

Startujemy równo o północy. Trasa jest długa, nie ma co się spieszyć, powoli napieram do przodu, może nieco za nerwowo jak to zwykle na początku. Jest dosyć ciepło, bardzo przyjemnie się biegnie. Jest sucho, wody i błota na szlakach prawie nie ma. Strumienie, które w zeszłym roku były głębokie co najmniej do kolan w tym roku udaje się przekraczać bez zamoczenia butów. Warunki do biegu są idealne. Niestety moja forma nie jest idealna. Do pierwszego punktu kontrolnego docieram bez problemu, nieco wolniej niż rok temu, ale wiadomo – tym razem robię dwa razy dłuższą trasę. Kłopoty zaczynają się przed Bacówką w Bartnem, czyli na około 44 kilometrze (gdzie jako wolontariusz pracuje Marcin Świerc – bardzo fajny akcent). Zaczynam czuć znajomy tępy ból przywodzicieli. Pamiętam też, że w podobnej sytuacji ukończenie ŁUT80 kosztowało mnie 2 miesiące rehabilitacji i prawie 3 miesiące przerwy od treningów. W mojej głowie toczy się walka pomiędzy ambicją i rozsądkiem. Jest 7 rano, nie schodzę z trasy, bo co będę robił resztę dnia :) Ale od tego momentu już w ogóle nie biegnę, zaciskam zęby i po prostu maszeruję, ale skoro problem zaczął się tak wcześnie to zdaję sobie sprawę, że pewnie biegu nie ukończę. Tak sobie maszerując docieram do Przełęczy Hałbowskiej (64,2km), gdzie jest trzeci punkt kontrolny i punkt odżywczy. Tutaj okazuje się, że popełniłem także błąd w przygotowaniach stóp do biegu – pojawiają się bąble – ale to jest mniejszy problem, większy problem to przywodziciele. Zmieniam skarpety, smaruję stopy sudocremem i cisnę dalej. Na trasie zaczynają się całkiem fajne widoki.

ŁUT150 – gdzieś przed Kątami

Zbiegam do Kątów, potem podchodzę pod Łysą Górę. Pasmo Polany dłuży się niemiłosiernie, nie mogę się doczekać końca. W końcu zbiegam do Chyrowej (80 kilometr trasy) po 15 godzinach, o pół godziny później, niż zakładał plan, nie jest źle. Fizycznie jestem zmęczony, ale na pewno nie zniszczony. Przywodziciele bardzo bolą. Nie oddaję jeszcze numeru, zjem coś, daje sobie czas na zastanowienie. Przebieram się w suche ciuchy, posilam się i po godzinie spędzonej w punkcie decyduję, że ruszam jednak dalej, jakkolwiek ciągle wątpiąc w powodzenie misji. Odcinek w okolicach Sanktuarium św. Jana z Dukli mija przyjemnie, robi się ciemno. Teraz czeka mnie największa atrakcja trasy, czyli Cergowa :). Podchodzi się bardzo dobrze, doganiam poprzedzającą mnie ekipę zawodników, jakbym odzyskiwał siły, chociaż na tym etapie było to bez sensu, ale wiadomo – testosteron :) Za Cergową do Lubatowej niestety pojawia się kilometrowy kawałek asfaltu w dół, gdzie piekło się zaczyna. Przywodziciele zaczynają porządnie naparzać. Podchodzę asfaltem w Lubatowej, a kiedy zaczyna się kolejny zbieg znowu zaczyna się niesamowity ból. Z łzami w oczach ledwo dochodzę do punktu w Iwoniczu (102,2km). Jestem praktycznie zdecydowany o odpuszczeniu. Jednak opieka wolontariuszy w tym punkcie była niesamowita – spędziłem w punkcie 50 minut. Dużo jem a po 15 minutach masażu przywodziciele odpuszczają. Bardzo duże podziękowania dla ekipy z Iwonicza.

ŁUT150 – masaż w Iwoniczu

Wstaję i o dziwo jestem w stanie zginać nogi, powoli zaczynam iść dalej. Jest całkiem dobrze, docieram do Rymanowa, cisnę do góry. Jest całkiem dobrze dopóki nie docieram znowu asfaltu. Mam do pokonania 6 kilometrów asfaltowej drogi do punktu w Puławach, nuda, ale co zrobić. Normalnie zajęłoby mi to jakieś 45 minut. Jestem zmęczony, nie chcę przesadzić, spokojnie maszeruję. Niestety z każdym kolejnym kilometrem czuję coraz mocniejszy ból przywodzicieli. Skręt do Puław Górnych, boli jak diabli. Rozpoczyna się podejście, muszę się zatrzymać, nie jestem w stanie iść. Zatrzymując się wyziębiam się, jest ciepło ale od pobliskiego strumienia bardzo ciągnie wilgoć. Znowu muszę się zatrzymać. Docieram do skrzyżowania drogi prowadzącej już do punktu – czeka mnie ostatnie dwa kilometry asfaltu, ciągle pod górę. Nie daję rady, muszę się położyć na przystanku. Mam ochotę się przespać, ale wiem, że nie powinienem, punkt jest tak blisko. Wyziębiam się jeszcze bardziej. Wstaję, ubieram się, ale jestem już zbyt wychłodzony, idzie się ciężko i trzęsę się jak w febrze. Stawiam koślawe kroki aby się rozgrzać. Przemieszczam się bardzo powoli. Już wiem, że to koniec – po prostu chcę dotrzeć bezpiecznie do punktu. Bolą mnie wszystkie mięśnie w udach, ledwo udaje mi się stawiać kolejne kroki. W końcu docieram do punktu w Puławach Górnych (121,2km). Padam na krzesło i kładę się na stole, nie dam rady się poruszyć. Jeszcze nie rezygnuję – wolontariusze próbują mnie wypchnąć dalej, tak samo jak koledzy którzy docierają do punktu. Zjadam pyszną zupę, wypijam kawę. Ciągle nie mogę się ruszyć, a przez punkt przechodzą kolejni zawodnicy. Po 30 minutach odpuszczam całkowicie – zgłaszam informację o końcu mojej przygody. To nie ma sensu pomimo, że do mety zostało już tylko 29 kilometrów a do limitu czasu mam jeszcze aż 9 godzin. I tak wiem, że z kontuzji będę się leczył dosyć długo.

Podsumowanie

Dzień później oczywiście czułem się bardzo rozczarowany swoją postawą. Jest to pierwszy nieukończony bieg (czyli DNF) od kiedy rozpocząłem starty w zawodach. A bieżąca edycja biegu była o wiele łatwiejsza niż rok temu, powinienem dać radę ją ukończyć w sensowym czasie. Okazało się jednak, że źle rozpoznana i niedoleczona kontuzja nie pozwoliła mi rozwinąć skrzydeł na treningach a w konsekwencji na ukończenie tego ultramaratonu. Wiem, że powinienem odpuścić wcześniej, ale bez zmierzenia się z problemem nie wiedziałem, jak daleko dam radę dotrzeć, a generalnie jestem dosyć uparty i nie lubię odpuszczać.

Z roku na rok bieg organizacyjnie jest coraz lepszy. W tym roku naprawdę nie było się do czego przyczepić. Wzorowa obsługa na punktach, świetne jedzenie w dowolnych ilościach, świetnie funkcjonujący transport pomiędzy punktami oraz sprawnie działające służby ratownicze świadczą o profesjonalizmie organizatorów. W tym roku nawet pogoda dopisała :). Jeszcze raz dziękuję wspaniałej ekipie z Iwonicza Zdroju.

Czy wystartuje za rok ? Myślę, że tak, o ile uda mi się dostać na listę startową oraz jeżeli uda mi się wyleczyć kontuzję (po dwóch latach w końcu wiem co mi jest, mam nadzieję, że uda się bez operacji) i porządnie przygotować. A bieg oczywiście niezmiennie polecam.