Łemkowyna Ultra Trail 150 2018

W Łemkowyna Ultra Trail startowałem już cztery razy na każdym dystansie ultra tego biegu. Jednakże zeszłoroczny start na dystansie 150km nie okazał się sukcesem. Tak więc mając niewyrównane rachunki z tą trasą oraz próbując być konsekwentnym zapisałem się na ten bardzo fajny bieg w roku 2018.

Przed startem

Po raz kolejny start w ŁUT150 został wpleciony w mój roczny cykl startowy. Starałem się robić tradycyjne wybiegania na imprezach cyklu PMNO, oprócz tego zaplanowałem dwa starty na dystansie około 100 km – na Maratonie Kierat w maju oraz na Gorce Ultra Trail 102 w sierpniu. Najważniejszą zmianą było zabranie się w końcu za leczenie kontuzji. Po trzeciej albo czwartej zmianie fizjoterapeuty razem z Justyną z Dotfizjo od marca 2018 próbowaliśmy wykryć problem i go zniwelować, równocześnie nie rezygnując z moich normalnych aktywności. Dosyć ważny był 24 godzinny start w rajdzie Silesia Adventure Race na trasie długiej – pozwolił mi trochę potestować reakcję organizmu na brak snu.

Łemkowyna Ultra Trail 150 po raz drugi

Do Krynicy przyjeżdżam jeszcze wcześniej niż rok temu bo chwilę przed 17:00. Tradycyjnie – odbieram pakiet, zjadam kolację i idę spać, to znaczy próbuję zasnąć, a jest dopiero 19. Do 23 udaje mi się może przespać 3 godziny – dobre i to. Przygotowuję przepak – na pierwszy etap zabieram sprawdzone człapaki INOV8 Terraclaw 250, na drugim etap z większą ilością asfaltów zabieram INOV8 Trailtalon 290. Decyduję także, że tym razem na całą trasę zabieram kije. Lekko spięty biegnę na start – na szczęście mam niedaleko. Jest ciepło jak na październik, prognozy pogody też są łaskawe – przez cały bieg nie spadnie ani kropla deszczu oraz utrzyma się bardzo wysoka jak na połowę października temperatura. Plan mam taki sam jak rok wcześniej – na mecie chce być za 30 godzin z tym, że tym razem jestem mocniejszy i już prawie bez kontuzji.

ŁUT150 – na starcie

Startujemy z lekkim opóźnieniem dwie minuty po północy. Powoli do przodu, nawet nie staram się wyprzedzać na asfaltowej rozbiegówce. Po wejściu w teren czuje jakieś dziwne napięcie w udach, które zwiastuje nawrót kontuzji. Niedobrze, to dopiero 3 kilometr trasy. Schodzę na moment ze szlaku i usuwam z ud kompresy – przecież nie biegałem w nich ani jednego treningu w tym roku. Ubrałem je, gdyż miałem dobre wspomnienie po zeszłorocznym Bieg Ultra Granią Tatr. Napięcia nie ustępują, ale biegnę dalej, co mam zrobić.

Pierwszy odcinek pokonuję spokojnie. W tym roku znowu jest bardzo sucho i przekraczając rzeki nie trzeba moczyć butów. Do pierwszego punktu w Ropkach docieram o 2:47 czyli 18 minut szybciej niż rok temu. Jestem trochę zdziwiony, bo wydaje się, że biegnę luźniej.

Punkt odżywczy/kontrolny w Ropkach

Na punkcie uzupełniam wodę, pożywiam się przez 3 minuty i ruszam dalej. Byłem tutaj we wrześniu, przypominam sobie to miejsce za dnia

Ropki za dnia

Wbiegam do ulubionej Hańczowej, spokojnie wspinam się na Kozie Żebro a potem na Rotundę. Tym razem na szczycie nie ma fotografów. Za Rotundą znajduje się długi zbieg przez łąki, który w 2016 roku był zbudowany w całości z błota i wody, a w tym roku błoto spotkałem w jednym miejscu. Z dołu widać magiczny sznur czołówek.

Zbieg z Rotundy, fot. Karolina Krawczyk

Potem następuje asfaltowy odcinek, gdzie mija mnie pierwsza kobieta z trasy ŁUT100, która wystartowała godzinę później – pięknie. Chwilę później dogania mnie także Pawełek/Pery i w 5 sekundach wyprzedzania na zbiegu opowiada mi o swoich przejściach żołądkowych i jakie to krzaki odwiedził. Dalej podążam podejściem pod Popowe Wierchy i dolinami trafiam do punktu w Wołowcu. W tym roku punkt jest dokładnie kilometr bliżej niż rok temu. W punkcie jestem tuż przed świtem o 6:30 i spędzam w nim 10 minut. Wcinam ziemniaczki i orzeszki, uzupełniam wodę i Jan Nyka robi mi świetną fotografię portretową.

Portret na 44 kilometrze – fot. Jan Nyka

Jestem tutaj 50 minut wcześniej niż w 2017 i nie czuję specjalnie zmęczenia po tych 44 kilometrach. Jakkolwiek ruszając dalej ciągle wstrzymuję konie, spokojnie podchodzę do bacówki w Bartnem podziwiając widoki o świcie.

Okolicy Bacówki Bartne

Bagna za bacówką prawie całkowicie suche, udało się je wyminąć suchym butem. Wiem, że teraz trasa będzie się dłużyć – napieram przez pasmo Magur i na końcu Kolanin. Tutaj wyprzedza mnie znajoma Natalia też z trasy ŁUT100. Jeszcze chwila i wpadam na punkt na przełęczy Hałbowskiej o 10:17 (80 minut szybciej niż w 2017). Wcinam bułkę, uzupełniam z pomocą Karoliny płyny i lecę dalej. Pamiętam, że teraz będzie podeście do Rezerwatu Kamień. Dobrze, że zabrałem ze sobą kijki.

W tle zarośnięty Rezerwat Kamień
Dla porównanie – to samo miejsce podczas ŁUT80 w 2016 – najmokrzejszej edycji

Zbiegam do Kątów i rozpoczynam podejście pod pasmo Łysej Góry – ostatnie wzniesienia przed punktem w Chyrowej. Robi się bardzo ciepło, dla odmiany zaczynam się odwadniać. Podczas podejścia drodze spotykam fotografa i mam kolejne fajne zdjęcie

Podejście na Łysą Górę – fot. Piotr Oleszak

Pasmo Łysej Góry dłuży się jak zwykle, w końcu doczekuję się jednak zbiegu do Chyrowej. W punkcie na 80 kilometrze melduję się o 13:30, ponad 90 minut szybciej niż rok temu. Jestem trochę zmęczony, mam tylko małe kłopoty ze zbieganiem. Wymieniam buty i koszulkę, wcinam spakowane w przepaku pierogi ruskie, uzupełniam wodę i żele. To wszystko zajmuje mi 30 minut, po których ruszam dalej. Do podejścia pod Cergową docieram jeszcze za dnia, o wiele przyjemniej się zdobywa tę górę w słonecznym oświetleniu. Na szczycie świeżo postawiona, ale jeszcze nie otwarta oficjalnie gigantyczna wieża widokowa, może kiedyś będę miał okazję wejść na górę. W sumie dałoby się tutaj zrobić wielopiętrową dyskotekę.

Wieża na Cergowej, wielka i nie mieści się w kadrze

Niestety w tym momencie mocniej i dosyć niespodziewania ujawnia się inna niedoskonałość moich przygotowań, zaczynają mnie boleć mięśnie piszczelowe lewej nogi. Z Cergowej trochę schodzę a trochę zbiegam, potem żegnając się z nią na asfalcie truchtam do Lubatowej.

Cergowa z drogi do Lubatowej o zachodzie słońca

Asfaltem napieram przez wieś i o 18:20 dobiegam do punktu kontrolnego w Iwoniczu Zdroju (102km) , który w tym roku jest 800 metrów niżej – zamiast w amfiteatrze jest w centrum miejscowości. Tam tradycyjny taniec-uzupełnianiec w wykonaniu Karoliny – woda plus orzeszki i ciastka. Przede mną odcinek, na którym w zeszłym roku odpuściłem – na szczęście teraz rozpoczynam go 3 godziny wcześniej. Wspinając się szlakiem do Rymanowa spotykam Cezarego, który chyba miał niedziałające kolano, a i tak poruszał się szybciej ode mnie. Razem zbiegamy do Rymanowa. Potem rozpoczyna się podejście na Wierch Tarnawski. Trochę się niepokoję, bo ze szczytu dobiegają co chwilę jakieś dziwne dźwięki. Zastanawiam się, czy to właśnie zaczynają się te słynne halucynacje, ale chyba jest na to za wcześnie. Słyszę coś jak wycie jakiegoś dużego zwierzęcia, które powtarza się co kilka minut. W tym rejonie nie ma niedźwiedzi, ale podobno są wilki. Napieram sam, więc włos trochę mi się jeży. Im jestem wyżej, tym dźwięk jest głośniejszy, ale i też bardziej przypomina raczej ludzkie krzyki.. Po chwili okazuje się, że na Wierchu Tarnawskim rozłożył się nieoficjalny punkt odżywczy. Koledzy z punktu w bardzo dobrym humorze częstowali biegaczy cokolwiek mieli i czymkolwiek mogli – od płynów z procentami po czipsy i bułkę ze słoniną. Można też skorzystać z ogniska i ogrzać się nieco, bo na szczycie trochę wieje na otwartym terenie. Dodatkowo koledzy proszą, aby po dotarciu do skraju łąki krzyknąć lub zawyć – stąd te dziwne dźwięki słyszane od Rymanowa Zdroj – po prostu były to krzyki kolejnych zawodników.

Zbiegam do asfaltu prowadzącego do Puław. Pamiętam, że tutaj w zeszłym roku rozegrał się mój dramat. Ubieram się na zapas, pomimo tego, że jest mi jeszcze ciepło. Nie przyśpieszam tempa pomimo lepszej nawierzchni, czujnie i spokojnie chcę po prostu dotrzeć do punktu w Puławach. Po 2,5 km prostego asfaltu zaczyna się podejście wzdłuż Wisłoka. I tak jak w zeszłym roku robi się zimniej. Zatrzymuję się i ubieram na siebie pozostałe ciepłe rzeczy – pamiętam, że to może być krytyczne. Docieram do zakrętu i mijam przystanek, na którym w zeszłym roku musiałem się położyć, wracają nieprzyjemne wspomnienia. Jestem grubo ubrany jak matrioszka, ale po drodze spotykam kolegę w krótkich spodenkach i może ubranego w jedną warstwę. Trochę mu zimno, ale nie chce mu się ubierać. Razem docieramy do punktu odżywczego w Puławach (121 km) o 22:30, czyli 3,5 godziny szybciej niż rok temu i jakąś godzinę szybciej niż zaplanowałem w mojej rozpisce. W punkcie spędzam 30 minut, staram się zjeść wszystko co się da: zupy, ziemniaczki, orzeszki. Dodatkowo staram się rozgrzać. Dzięki Anna i Karolina za pomoc w tym punkcie.

Tym razem nawet nie myślę o odpuszczeniu. Mięśnie piszczelowe nie pozwalają już na bieg – nie jestem w stanie podnieść stopy do góry. Na podbiegi jestem zbyt zmęczony, a zbieganie odpada całkowicie przez kontuzję. Wiem, że to nic poważnego ani długotrwałego, bo miałem podobny problem podczas 50-cio kilometrowego Rajdu Waligóry. Niestety wiem też, że nie ma na ten problem sposobu oprócz 2-3 dni odpoczynku. Kolejne kilometry będą dłużyć się niesamowicie. Ponieważ nie biegnę, to spada mi adrenalina, więc zaczyna mi się chcieć spać. Tak maszerując oraz odpoczywając od czasu do czasu na przygodnych pieńkach i nieoficjalnym punkcie na Wilczych Budach.

Punkt w Wilczych Budach nocą, fot.Adam Michalik

Po drodze mijałem zawodników śpiących obok szlaku, sam chyba przymknąłem oko w wiacie przed Tokarnią na kilka minut. Ciekawym patentem było spanie w parach na zmianę – jeden zawodnik spał, a drugi w tym czasie czuwał. Po 10 minutach się zamieniali. Niesamowite w okolicach Tokarnii jest niebo – nigdy widziałem tylu gwiazd naraz, to jest jeden z tych magicznym momentów biegu, a zadarta do góry głowa pomaga trochę w walce z sennością.
Do punktu w Przybyszowie docieram o 2:50 w nocy. Ogrzewam się przy ognisku, uzupełniam wodę i po przyjemniej rozmowie z woluntariuszami ruszam dalej w noc po 5 minutach. Zostaje ostatnie 14 kilometrów do mety. Dłużą się one tak samo jak ta relacja. Podchodzę w końcu na łąkę pod Wahalowskim Wierchem. Widoczność jest bardzo dobra więc widzę przez sobą innych zawodników błyskających czołówkami ponad kilometr przede mną. Niektórzy z nich wyglądają jak ufoludki, śmiesznie podskakując z nogi na nogę. Albo to ja mam jakieś omamy. Po dotarciu do szczytu do mety zostaje 6 kilometrów tylko w dół. Mijam fotografów przygotowujących się do zdjęć o świcie, niestety ja byłem tam za wcześnie, a było pięknie.

Świt na Wahalowskim Wierchu – fot. Piotr Dymus

Normalnie pogoniłbym w dół, ale lewa noga praktycznie nie działa – pokonanie tego odcinka zajmuje mi aż 90 minut. Strasznie się wynudziłem na tym odcinku, ale też nie byłem w stanie poruszać się szybciej. Ostatni odcinek w Komańczy mrozi zimnym, porannym powietrzem znad niedalekiego potoku. Nie ubieram się już, na mecie melduję się chwilę po świcie, o 6:41 rano, zostałem Finsher-em ŁUT150 ;)

Podsumowanie

Jak widać po czasie ukończenia biegu zakładanego 30 godzinnego planu nie udało się zrealizować. Pokonanie 150km trasy Łemkowyna Ultra Trail zajmuje mi 30 godzin i 39 minut. Na mecie wyglądam na dosyć zmiętego, może dlatego, że w hali było zimno, a może dlatego, że byłem zmęczony i trochę niezadowolony z siebie.

Łemkowyna Ultra Trail 150 – meta – fot. Piotr Oleszak

Może na to nie wygląda, ale cieszę się, że tym razem się udało bieg ukończyć, zajmuje miejsce 197 na 284 zawodników na mecie, 98 zawodników nie ukończyło biegu. Moją winą było to, że po Rajdzie Waligóry nie zająłem się nowym problemem i podczas ważnego biegu nastąpiła eskalacja problemu z mięśniami piszczelowymi. Poza tym kontuzji brak – 4 dni później wróciłem do treningów. Mógłbym teraz pogdybać, że bez ten kontuzji udało by się skończyć ten bieg w 28 godzin, ale to takie gdybanie teraz bez znaczenia.

Dziękuję serdecznie Karolinie i innych znajomym woluntariuszom, świetna robota na punktach odżywczych. Dzięki Justyna za pomoc w rehabilitacji zeszłorocznej kontuzji.

W relacji wykorzystałem zdjęcia ze strony organizatora – więcej magicznych zdjęć jest tutaj.

Moje poprzednie starty w Łemkowyna Ultra Trail: